Mocując się z ciężkimi drzwiami, Dawid Bloch wszedł do świątyni i usiadł w ławce bocznej nawy. Panująca tu cisza, z rzadka przerywana zwielokrotnionym przez pogłos stukotem obcasów, obejmowała go z wolna, lecz w niczym nie łagodziła napięcia, które rosło w nim od dłuższego czasu, aż w końcu przywiodło go tutaj. Lawina zdarzeń ostatnich dni zburzyła jego stabilny dotąd świat, pochłonęła spokój i ogołociła z pewności siebie. Ośmielony tym strach wypełzł z zakamarków świadomości i napełniał go powoli, lecz nieubłaganie. Dawid bronił się resztkami zdrowego rozsądku, którego przecież zawsze miał pod dostatkiem. Niestety, strach nie działał sam. Sprzymierzyła się z nim rozterka: co dalej? Dawid starał się chłodnym umysłem rozważyć racje jednej i drugiej strony, które wadziły się w nim, lecz żadna z nich nie umiała zdobyć przewagi.
– Spalić dokumentację, wykasować dyski – podpowiadał strach.
– A co to da? Przecież i tak ktoś kiedyś wpadnie na ten sam trop – ripostowała rozterka.
– “Niby racja” – pomyślał. – “Może powinienem szukać dalej? Może znajdę sposób na wprowadzenie jakiejś blokady? Z Robertem pewnie byśmy się z tym uporali” – westchnął, poprawiając się w ławce.
Z półmroku wyłonił się stary zakonnik. Obserwując jego płynny, niespieszny chód, Dawid poczuł otuchę: oto ktoś jeszcze potrafi oprzeć się czasowi, który z taką łatwością podporządkował sobie świat.
Może właśnie ta otucha kazała mu zerwać się z ławki i pospieszyć w kierunku mnicha?
– Ojcze, proszę zaczekać – powiedział gorączkowo, kładąc mu rękę na ramieniu. Zakonnik obrócił powoli głowę.
– Słucham synu.
Speszony jego spokojnym, uważnym spojrzeniem Dawid nie wiedział jak zacząć.
– Potrzebuję pomocy…
– Tak? W czym mogę ci pomóc?
– Czy… czy moglibyśmy porozmawiać?
– Chcesz się wyspowiadać?
– Nie. To znaczy tak… chyba tak – wymamrotał Dawid, unikając wzroku zakonnika.
– Dobrze – mnich wciąż lustrował go tym swoim uważnym spojrzeniem. – Chyba rzeczywiście potrzebujesz spowiedzi. Idź tam – mnich wskazał na ledwie widoczny w półmroku konfesjonał. – Za chwilę do ciebie przyjdę – położył mu dłoń na ramieniu. – Za chwilę – powtórzył i poczłapał dalej.
Dawid wszedł do kabiny penitenta. Gdy zasłonił kurtynkę, zrobiło się całkiem ciemno. Gdzieś z oddali docierał śpiew chóru – pewnie ćwiczyła parafialna schola. Wsłuchał się uważnie: Panis angelicus Cesara Francka. Melodia wsiąkała w świadomość, kiełznała rozbiegane myśli, przynosząc wyraźną ulgę. Rozterka opuszczała go, jak gdyby wsysana przez panującą wokół ciemność. Wraz z nią cofał się strach a ich miejsce znów zajmowała przytomność umysłu, której brak tak dotkliwie odczuwał w ostatnich dniach.
– Tego mi było trzeba – pomyślał. Zamknął oczy i oddał się kontemplacji.
Te trina Deitas unaque poscimus
Sic nos tu visita sicut te colimus
Per tuas semitas duc nos quo tendimus
Ad lucem quam inhabitas[1]
W tej chwili muzykę zakłócił szmer dobiegający z drugiej strony kratki przesłoniętej matową szybą. Spojrzał przez nią, lecz zobaczył tylko ledwie połyskującą poświatę. Łysina mnicha?
Szmery ustały. Dawid czekał chwilę, lecz zakonnik milczał.
– Na co on czeka? – pomyślał. Dawno nie był u spowiedzi, nie pamiętał, co powinien robić. – Jak to było? Aha…
***
– Pobłogosław mnie ojcze, bo zgrzeszyłem.
– Wyznaj swe grzechy przed Panem, synu.
– Moim grzechem jest to, że gładziłem ludzkie grzechy.
– Nikt nie może gładzić grzechów, synu, tylko Bóg.
– Powiedziałbym to inaczej: tylko Bóg nie popełnia grzechu, gładząc grzechy.
– Nie, synu, to za mało. Nikt poza Bogiem nie ma mocy odpuszczania grzechów.
– Skąd ta pewność ojcze?
– Tę pewność daje wiara. Ja też, siedząc w konfesjonale, odpuszczam grzechy Jego mocą. Takie uprawnienia daje sakrament kapłaństwa. Ale ty, synu nie jesteś kapłanem?
– Nie, jestem fizykiem.
– Fizykiem, czyli badaczem materii, świata zawartego w czasie i przestrzeni. Tymczasem złe uczynki, dobre uczynki, egzystują w zupełnie innej przestrzeni, do której wy, fizycy z tą całą swoją maszynerią badawczą nie macie dostępu.
– W tym sęk właśnie, że ten dostęp istnieje.
– Doprawdy? Nie śledzę postępów fizyki na bieżąco, ale taka rewelacja z pewnością nie umknęłaby mojej uwadze, zwłaszcza, że wkracza w obszar kompetencji osoby duchownej. Jakieś nowe odkrycie?
– Można tak powiedzieć.
– Opowiedz, z chęcią wysłucham.
– To długa historia, ojcze.
– Mów śmiało. Między kratkami konfesjonału czas nie biegnie. Poza tym, jako spowiednik, chciałbym zrozumieć istotę twojego grzechu, bo póki co, wygląda mi to na jakiś kompleks urojonej winy.
– Urojonej czyli nierzeczywistej. Ale czy urojona wina nie jest źródłem cierpienia i frustracji dla jej właściciela? Dla niego ona jest rzeczywistością, prawda? A jak jest w tej, jak to ojciec powiedział, „zupełnie innej przestrzeni”? Czy są tam jedynie winy obiektywnie istniejące, czy te urojone także?
– To wie jedynie Bóg, synu.
– I tym się różnią fizycy od teologów. Napotykając na trudne pytania, my szukamy odpowiedzi, a wy zasłaniacie się Bogiem.
– Jeszcze trochę i nie będzie wiadomo, kto tu jest penitentem, a kto spowiednikiem. Wyznaj więc swoje grzechy – nieważne: urojone czy nie – najlepiej jak potrafisz. Ja z kolei będę starał się ciebie zrozumieć najlepiej jak potrafię. A to może być trudne, bo z fizyką nie miałem do czynienia od czasów studiów…
– Myślę, że o takiej fizyce, którą się parałem, ojciec w ogóle nie słyszał. Większość autorytetów w naukach przyrodniczych uważa, że to jest szarlataneria, mówiąc delikatnie.
– Nie dziwię się im. Skoro obiektem badanym był grzech, wykroczyłeś znacznie poza obszar zainteresowania fizyki.
– Obszar zainteresowania, obszar kompetencji… Dla mnie, ojcze, takie myślenie jest anachroniczne – a w przypadku epistemologii wręcz niedopuszczalne. Przecież istnieje jedna rzeczywistość! Nie jest tak, że między światem materii i światem ducha zieje przepaść. Są one ze sobą ściśle powiązane i podlegają wzajemnym relacjom. Ktoś te relacje powinien badać. To żałosne, żeby takiego badacza deprecjonować, a nawet skazywać go na zawodowy ostracyzm tylko dlatego, że postawił nogę poza apodyktycznie wyznaczonymi granicami kompetencji swojej dyscypliny. Wie ojciec, co to jest noosfera?
– Nie wiem.
– Doprawdy? Przecież ojciec jest jezuitą, prawda? Nie zna ojciec myśli swojego zakonnego współbrata Teilharda de Chardin, który wprowadził to pojęcie?
– Ojciec Teilhard nie był zbytnio promowany w naszym zakonie.
– Podobnie jak w całym Kościele Powszechnym. Ale zapewne wie ojciec, że Teilhard de Chardin zasymilował koncepcję ewolucji na grunt chrześcijaństwa? Twierdził, że cała rzeczywistość ma charakter dynamiczny i ewolucyjny, dąży od punktu Alfa do punktu Omega, mając swój początek i koniec w Chrystusie. W tej wizji celem człowieka i świata jest jedność duchowa…
– To wszystko wiem, ale o tej, jak jej tam… noosferze nie słyszałem.
– Termin ten Teilhard wprowadził na oznaczenie kolejnego etapu ewolucji kosmicznej, podczas którego w biosferze pojawia się człowiek a wraz z nim świadomość i myśl. Tak, jak geosfera jest przestrzenią ewolucji chemicznej, biosfera – przestrzenią ewolucji biologicznej, tak noosfera jest przestrzenią, w której dokonuje się ewolucja duchowa. Bowiem wraz z pojawieniem się człowieka ewolucja wkroczyła w nową, właśnie duchową fazę. Dotąd jej motorem napędowym była walka o byt, odtąd – twierdzi Teilhard – będzie nim miłość.
– Chcesz powiedzieć, że ta noosfera powstała wraz z pojawieniem się człowieka?
– Nic podobnego. Noosfera istniała zawsze – jeśli to ma w ogóle sens, bo używanie tutaj relacji czasowych jest ryzykowne. Mówiąc waszym językiem powiedziałbym, że jest to przestrzeń Logosu. Natomiast relacje między noosferą i światem fizycznym rozwijały się stopniowo, w miarę powstawania coraz bardziej złożonych form materii.
– I co? Zorganizowałeś jakąś ekspedycję, misję badawczą do tej noosfery, synu?
– Ojcze, ironizowanie nie jest tu na miejscu, zapewniam. Oddziaływanie między noosferą i materią obserwowane jest z powodzeniem i to od dawna. Weźmy choćby efekt Kirliana, zagadkowe zachowania zwierząt (szczury uciekające z tonącego okrętu to tylko jeden z licznych przykładów), psychotronika, wszelkie zjawiska paranormalne…
– Owszem, pole do popisu dla wszelkiej maści szarlatanów i magów.
– Cóż poradzić, gdy poważni badacze, deprecjonując ten typ zjawisk, oddali pole szarlatanom. Znany fizyk Laurence Beynam powiedział, że ekskomunikowanie uczonych badających nieznane, a zatem dla fizyka niemożliwe do przyjęcia energie, nie jest żadnym rozwiązaniem. Ale to jedynie głos wołającego na pustyni. Ja natomiast wspomniałem ojcu o tych zjawiskach, by zilustrować twierdzenie, że między przestrzenią fizyczną a przestrzenią duchową nie zieje przepaść, tylko rozwija się wzajemne oddziaływanie. W rzeczy samej, gdy przyjrzeć się temu bliżej, okazuje się, że odbywa się ono na elementarnym poziomie kwantowym. Oczywiście, dotyczy to mózgu, który jest wszak siedliskiem naszych myśli. Słyszał ojciec o kwantowej teorii świadomości?
– Nie.
– Wychodzi ona z założenia, że poniżej „klasycznego” poziomu kwantowego istnieje poziom subkwantowy, na którym lokuje się wszelkie doświadczenie podmiotowe. Świadomość pozostaje tu w relacji ze światem fizycznym poprzez wektor stanu, nazywany w mechanice kwantowej funkcją falową, która opisuje oddziaływania kwantowo-mechaniczne, stanowiące o działaniu synaps jako przełączników. Otóż funkcja falowa może ulegać dwojakiego rodzaju zmianie. Dopóki jest pozostawiona sama sobie i nie jest przedmiotem obserwacji, zmienia się zgodnie z równaniem falowym Schrödingera, w którym operator zwany hamiltonianem określa jej ewolucję. Natomiast przy udziale czynnika świadomości hamiltonian zmienia się drastycznie i w sposób nieciągły – wektor stanu ulega kolapsowi…
– Wystarczy synu, jesteś w konfesjonale, nie na sali wykładowej. Chcesz mi dać do zrozumienia, że jestem dyletantem w twojej dziedzinie? Nie musisz, bo to i tak oczywiste.
– Przepraszam, trochę się zagalopowałem. Ale nie wciskam ojcu kitu. Naprawdę jest tak, że…
– Że gładzisz grzechy za pomocą hamiltonianu? Ja czynię to znakiem krzyża. Czy tak nie jest prościej?
– Prościej i uczciwiej, nie przeczę. Ojciec jakby zapomniał, że to z tego „gładzenia grzechów hamiltonianem” przyszedłem się wyspowiadać.
– Rzeczywiście. Kontynuuj zatem. Tylko – jeśli można prosić – w miarę przystępnie.
– Właściwie było nas dwóch – młodych fizyków napalonych na rozwiązywanie zagadek Wszechświata, ufnych w możliwość przełamania wszelkich barier poznania i pozbawionych uprzedzeń co do owych „obszarów kompetencji”. Dlatego nie wzdragaliśmy się przed wejściem w rejony parafizyki, zwłaszcza, że w fizyce „klasycznej” był zastój i wszyscy gonili w piętkę. Ja specjalizowałem się w mechanice kwantowej, Robert w teorii unifikacji. Ja rozwijałem koncepcję zapoczątkowaną przez noblistę Briana D. Josephsona, który pierwszy postawił hipotezę o wpływie czynników świadomości (wola, wiara) na przebieg zdarzeń o charakterze fizycznym. Jej istotę usiłowałem przed chwilą wyłożyć ojcu przy użyciu pojęć rodem z mechaniki kwantowej…
– I nie próbuj tego więcej!
– Robert z kolei interesował się aspektami topologicznymi Wszechświata. Uważał, że najbardziej obiecujące są modele geometryczne. To on pierwszy wpadł na pomysł, że przestrzeń duchowa może być homomorficznym obrazem czasoprzestrzeni.
– Mów jaśniej, synu.
– Tak jak czasoprzestrzeń jest zakrzywiana przez materię, tak topologia noosfery, rozumianej tu jako przestrzeń aksjologiczna, może być kształtowana przez wartości – konkretnie dobre i złe uczynki.
– Aha, czyli każdy taki uczynek pozostawia trwały ślad, jakby piętno w noosferze? Zaczyna mi się to podobać…
– Dokładnie. Geometria noosfery jest więc wypadkową wszystkich ludzkich uczynków i jako taka kształtuje z kolei „kondycję aksjologiczną” indywidualnych i zbiorowych (społecznych) elementów przestrzeni duchowej. Sprzężenie zwrotne, rozumie ojciec. Doskonale tłumaczy to wiele zjawisk – choćby powstawanie konfliktów zbrojnych. Narastające napięcia eskalują zło, zniekształcając krzywiznę noosfery w kierunku, nazwijmy to, ujemnym, co z kolei wzmacnia tendencję do czynienia zła. W ten sposób tworzy się coś, co z braku lepszego porównania nazwałbym „tornadem zła” ogarniającym mniejsze lub większe rubieże noosfery.
– A co z „tornadami dobra”? Też masz jakieś przykłady?
– Owszem, choćby znane w wielu religiach wspólnoty modlitewne. W tej optyce są one ośrodkami wzmacniającymi energię indywidualnych modlitw, pragnień i wyobrażeń, która może pomagać wiernym w osiągnięciu skutków, jakich pragną.
– Hmm… nie zauważyłem, żeby powszechne, ogólnoświatowe modły o pokój zapobiegły jakiemuś konfliktowi…
– Jestem szczerze zdumiony, słysząc takie wyznanie z ust katolickiego księdza! Nie wierzy ojciec w moc modlitwy???
– Wybacz, synu, chwilę słabości.
– Nie zamieniajmy się miejscami, ojcze, to ja jestem penitentem. Zresztą w dużej mierze ma ksiądz rację. Gdy dopracowaliśmy model matematyczny opisujący geometrię noosfery i jej dynamikę, okazało się, że rozwiązania równań nie są symetryczne.
– To znaczy?
– To znaczy, że jest ona znacznie bardziej podatna na zniekształcenia ujemne niż dodatnie.
– Czyli zło ma „fory”?
– Dziwi to ojca? W gruncie rzeczy wiemy o tym od dawna. W tym świecie czynienie zła przychodzi nam o wiele łatwiej niż czynienie dobra. Łatwiej burzyć, niż budować. Łatwiej poróżnić się, niż pogodzić. Łatwiej rzucić oszczerstwo, niż je odwołać.
– Następstwa grzechu pierworodnego synu… Domyślam się, że to „odkrycie” nie było wam w smak i od razu zaczęliście myśleć, jak temu zaradzić?
– Podziwiam przenikliwość ojca. Ale nie tak znów od razu. Model zbudowany przez Roberta był nieskazitelną pod względem matematycznym, lecz tylko teoretyczną konstrukcją. Przejście od niego do możliwości monitorowania, a następnie wpływania na geometrię noosfery, było długie i żmudne. I tutaj właśnie okazały się przydatne moje badania nad kwantową teorią świadomości.
– Nie próbuj tylko…
– Dobrze ojcze, pamiętam. Byliśmy dobrzy. Między powstaniem wzoru e = mc2 a zbudowaniem bomby atomowej upłynęło czterdzieści lat, nam udało się już po sześciu latach.
– Co się udało?
– Zbudować urządzenie zdolne do modyfikacji geometrii noosfery. Pomny przestróg ojca, pominę szczegóły techniczne. Powiem tylko, że punktem wyjścia była z jednej strony kwantowa teoria świadomości, z drugiej – koncepcja psychiatry Jana Ehrenwalda, który twierdził, że musimy wyrzec się idei punktowej, egocentrycznej lokalizacji świadomości na rzecz teorii rozproszonej lokalizacji procesów umysłowych. Oznacza to, że osobowość ludzką należy traktować w kategoriach systemu potencjalnie otwartego. Teoria ta zakłada istnienie pola osobowości rozciągającego się poprzez granice oddzielające ściśle izolowane indywidualności…
– Litości, synu…
– Przepraszam. Koniec końców po dwóch latach udało się nam skonstruować urządzenie do monitoringu geometrii noosfery. Obserwując na ekranie komputera rozmyte, zrywające się i migoczące jej pofałdowania (przypominało to nieco obraz tworzony przez ultrasonograf) czułem uniesienie, jakie towarzyszy zapewne każdemu naukowcowi podczas odkrycia. Mimo to czułem się jak złodziej.
– Złodziej?
– Tak. Miałem przeczucie, że wdzieramy się do strefy zakazanej.
– Drzewo wiadomości złego i dobrego?
– Można tak to ująć. Z drugiej strony uspokajałem się tym, że mamy przecież szlachetne intencje. Asymetria noosfery objawiająca się w preferowaniu zła wydawała nam się skazą na rzeczywistości. Cóż złego w tym, że dążymy do usuwania, czy też choćby minimalizowania takich skaz? Cóż złego w protezach, sztucznych sercach, antybiotykach?
– Tak samo usprawiedliwiali się twórcy broni jądrowej, eksperymentujący na genach, ludzkich zarodkach, klonujący…
– Nie wierzy ojciec, że ich intencje były szczere?
– Nie wiem synu, nie wiem. Jeden Bóg zna ich intencje. Oj, chyba zaraz powiesz, że…
– Nic nie powiem. Dziś wiem, że nic mnie nie usprawiedliwia. Inaczej by mnie tu nie było.
– Wróćmy do tematu.
– Od tej chwili wszystko szło gładko. Już nie błądziliśmy, parliśmy do celu według precyzyjnie opracowanego planu. Po czterech następnych latach z dumą i satysfakcją patrzyliśmy na stojący przed nami „odkurzacz”.
– Odkurzacz??
– Tak nazwaliśmy urządzenie pozwalające redukować ujemną biegunowość geometrii noosfery. Według zamysłu powinno ono niejako „odsysać” skłonność do zła, stąd ta nieco zabawna nazwa. Przyszedł czas na pierwsze eksperymenty. Po długich dyskusjach zdecydowaliśmy spróbować ze „Świstakiem”.
– Przecież urządzenie nie mogło działać na zwierzęta!
– Ojcze, „Świstak” to była ksywa jednego z łotrzyków grasujących w naszym mieście. Pewnego mglistego listopadowego wieczoru podjechaliśmy naszym minivanem z zainstalowanym „odkurzaczem” w pobliże Plantów…
***
Pewnego mglistego listopadowego wieczoru Dawid Bloch i Robert Karski podjechali minivanem z zainstalowanym „odkurzaczem” w pobliże Plantów. Wcześniej z wozu wysiadła Adrianna, studentka, która zgodziła się wziąć udział w eksperymencie. Zbliżała się właśnie do ogrodu Stradom. Kołysząc biodrami ledwie skrytymi za minispódniczką wyglądała bardzo seksownie. Chyba tylko gej nie zwróciłby na nią uwagi. Ale „Świstak” nie był gejem. Ledwie ją ujrzał, podążył za nią jak chart za zającem. Gdy skręciła w alejkę, zamruczał z zadowoleniem i przyspieszył kroku.
Park był pusty. Światło stylowych latarni z trudem przebijało się przez otulinę mgły. Dawid uważnie śledził na monitorze sylwetkę „Świstaka”. Obraz podskakiwał w rytm kroków Adrianny, która miała zainstalowaną kamerę w kapeluszu. Sprzężony z kamerą dalmierz pokazywał wciąż zmniejszającą się odległość. „Świstak” przyspieszał.
Robert wpatrywał się w drugi ekran, na którym majaczyła graficzna projekcja noosfery.
– Krzywizna lokalna ma niewielką tendencję spadkową – powiedział w pewnym momencie. – Jak tam u ciebie?
– Spokojnie, wszystko pod kontrolą. Bądź gotów – mruknął Dawid. Jednak ten spokój był pozorny. Kurczowo ściskał w dłoni paralizator przygotowany na wypadek, gdyby eksperyment zakończył się fiaskiem i trzeba było wyciągać Adriannę z opałów.
„Świstak” był ledwie kilka metrów za dziewczyną. Czuł narastające mrowienie w lędźwiach. Sapał coraz głośniej. Adrianna także obserwowała jego sylwetkę w maleńkim monitorze zainstalowanym w okularach. Nie czuła lęku, miała trzecie kyu w stylu shotokan i niejedno doświadczenie „bliskiego spotkania” z opryszkami, którzy na jej widok natychmiast przełączali myślenie z mózgu na fiuta. Obejrzała się, jak to było umówione i, udając przestraszoną, przyspieszyła kroku. „Świstak” poczuł jeszcze większe podniecenie i także przyspieszył. Adrianna pisnęła i puściła się biegiem. Skręciła w boczną, gorzej oświetloną alejkę prowadzącą w kierunku uliczki, przy której parkował van. „Świstak” potknął się o jakiś kamyk, pośliznął na warstwie jesiennych liści, zamachał rozpaczliwie rękami i, złapawszy równowagę, pobiegł za swoją ofiarą. Dziewczyna kontrolowała odległość tak, aby „Świstak” zrównał się z nią w wyznaczonym przy czwartej ławce punkcie „zero”. Udało się. Mijając ławkę, poczuła na ramieniu ciężką łapę opryszka.
– Teraz! – krzyknął Dawid wprost do ucha Roberta.
Robert błyskawicznie przesunął dźwignię joysticka. Widoczna na monitorze krzywizna noosfery drgnęła i drżąc febrycznie jęła odkształcać się w drugą stronę. Z zapartym tchem obserwowali, co dzieje się w parku. Robert trzymał rękę na klamce drzwi, gotów w każdej chwili biec dziewczynie z pomocą.
Adrianna i „Świstak” stali naprzeciw siebie. Mężczyzna dyszał ciężko i wciąż trzymał dziewczynę za ramię. Czuł w głowie dziwny zamęt, całkiem inny niż podczas upojenia alkoholowego czy po kilku jointach. Mrowienie w lędźwiach ustało. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego tu stoi i trzyma tę dziewczynę, dlaczego ją gonił. Wytężał pamięć, lecz myśli wędrowały ospale, jak dżdżownice po asfaltowej dróżce. Podsuwały mu jakieś dziwne obrazy. W pewnej chwili ujrzał matkę: patrzyła na niego, zanurzona po szyję w białych oparach mgły. Jej twarz była smutna i bolesna. Osłupiał. Potrząsnął głową i nagle doznał iluminacji. Przypomniał sobie, dlaczego gonił dziewczynę.
– Przepraszam… przepraszam najmocniej panią – wymamrotał. – Nie wie pani przypadkiem, gdzie jest najbliższy przystanek dziewiętnastki?
***
– Przeprowadziliśmy kilka takich eksperymentów. Nie tylko na indywidualnych osobnikach, także na większych i mniejszych zbiorowościach. Najbardziej spektakularny efekt zaobserwowaliśmy podczas meczu piłkarskiego Cracovii z Wisłą, które trafiły na siebie w rozgrywkach o Puchar Polski. Antagonizm kibiców tych drużyn jest wieloletnią tradycją i zawsze dochodziło do zamieszek w trakcie lub po meczu. Tworząca się na stadionie aura wrogości w noosferze miała tak dużą moc i dynamikę, że jej skontrowanie za pomocą naszego urządzenia wydawało się niemożliwością. A jednak udało się. Z tryumfem patrzyliśmy, jak kibice obu zespołów wspólnie robią meksykańską falę.
– Czegoś nie rozumiem. Mówiłeś synu o gładzeniu grzechów, tymczasem z tego, co tu opowiadasz wynika, że wy po prostu zapobiegaliście ich popełnianiu!
– Bo to dopiero początek historii. Nie poprzestaliśmy na tym, gdy zorientowaliśmy się, że efekty naszej ingerencji w geometrię noosfery przynoszą tylko doraźne skutki. Kilka dni po eksperymencie „Świstak” zaszlachtował bezdusznie młodego dilera narkotyków. Podczas rewanżowego meczu Cracovii z Wisłą doszło do zamieszek, w których poważne obrażenia odniosło kilkanaście osób.
– A co, spodziewaliście się efektów nawrócenia?
– Może niekoniecznie nawrócenia, ale liczyliśmy na to, że takie traumatyczne doświadczenie pozostawi w naszych „królikach doświadczalnych” jakiś trwalszy ślad.
– Dusza człowieka jest bardziej złożona niż ci się wydaje, synu…
– Bardziej złożone niż przypuszczaliśmy okazały się relacje między nią a noosferą. Do ich badania zbudowaliśmy urządzenie pozwalające na monitoring o większej rozdzielczości. Okazało się, że każda osoba, czy też, jak ojciec woli – dusza, jest połączona z noosferą.
– Myślałem, że jest jej częścią!
– To zależy od punktu widzenia. Obserwując „dolne partie” noosfery widzimy mrowie wypustek kształtem przypominające kurki…
– Kurki???
– Tak, kurki. To taki mały żółty grzyb jadalny. Cantharellus cibarius. Bardzo smaczny, o specyficznym aromacie i lekko ostrym posmaku. Nie jadł ojciec?
– Jadłem. Po prostu inaczej skojarzyłem. Z drobiem.
– Rozumiem. A więc każda taka wypustka związana jest jednoznacznie z konkretną duszą, dlatego nazwaliśmy je psychostrefami. „Kapelusze” tych wypustek łączą się ze sobą płynnie, tworząc sfalowaną powierzchnię – „dolną partię” noosfery. Wędrując w kierunku jej „górnych partii” zaobserwowaliśmy, że lokalne wybrzuszenia i wklęśnięcia wygładzają się, przez co geometryczna struktura staje się coraz bardziej jednolita.
– Im „wyżej” tym bardziej płasko?
– Tym bardziej gładko. A czy płasko? Z pomiarów, jakie udało się nam przeprowadzić, nie dało się tego stwierdzić jednoznacznie. Wygląda na to, że noosfera jako całość jest rzeczywiście sferą, czyli ma dodatnią krzywiznę, której wartość jest bliska zeru. Lecz mając na względzie przedział błędu pomiarowego, równie dobrze można twierdzić, że to jest płaszczyzna, lub nieznaczna krzywizna ujemna.
– Jak tu siedzę i słucham ludzkich wyznań to myślę, że powinna mocno ujemna być.
– Bo też ojciec poznaje tylko jedną stronę. Z dobrych uczynków ludzie się nie spowiadają.
– Też racja. Kontynuuj synu.
– Nasze nowe urządzenie pozwalało dość precyzyjnie śledzić dynamikę geometrii noosfery zarówno w skali mikro jak i makro, zależnie od ustawienia zoomu. Mogliśmy je ogniskować na poszczególne psychostrefy i obserwować ich indywidualne ewolucje oraz ich wpływ na ewolucję noosfery jako całości.
– Obserwowaliście grzechy in statu nascendi?
– Tak, i coraz mniej mi się to podobało. Za to Robert był zachwycony. Mógł godzinami ślęczeć przed monitorem i manipulować joystickiem, ogniskując urządzenie na kim popadło.
– Podglądactwo?
– Nie do końca. Krzywizna psychostrefy ewoluuje pod dyktando złych, czy dobrych uczynków (jak się później okazało, także słów i myśli), lecz jest to tylko sygnał ich zaistnienia. Żadnych konkretów.
– A w jaki sposób ludzkie uczynki wpływają na kształt noosfery?
– Deformacja psychostrefy dryfuje wzdłuż lejka niby rozchodząca się fala. Dochodzi do „kapelusza” i „rozlewa się” po całej dolnej partii, interferując z falami pochodzącymi z innych lejków, więc trudno ją śledzić dokładnie. Z rzadka zdarzało się, że wyjątkowo silne wybrzuszenie pochodzące z konkretnej noosfery przez jakiś czas dominowało w tym obrazie interferencyjnym.
– Zbiorowy mord?
– Niekoniecznie, także jakaś miejscowa Matka Teresa. Ojca, jak zauważyłem, bardziej interesuje ta ciemna strona…
– Każdy z nas odczuwa fascynację złem. Jestem zwykłym grzesznikiem synu.
– Roberta również bardziej pociągały ujemne wybrzuszenia. Coraz bardziej mnie niepokoił jego pęd do obserwacji, był wręcz obsesyjny. Ale Robert nie poprzestał na obserwacjach. Gdy pewnego dnia przyszedł z pomysłem zbudowania „żelazka”, ostro się pokłóciliśmy…
– Jakiego żelazka?
– Zaprojektował urządzenie umożliwiające modyfikację geometrii psychostrefy.
– Mieliście upodobanie do osobliwych nazw…
– Młodzieńcza fantazja, ojcze. Jak przed chwilą mówiłem, wskutek uczynków zmienia się krzywizna psychostrefy. Robert znalazł sposób na to, aby te deformacje likwidować, niejako „zaprasowywać” – stąd ta nazwa.
– O co się pokłóciliście?
– Zaprotestowałem, argumentując, że za mało wiemy o istocie zjawiska i taka ingerencja grozi niekontrolowanymi efektami, których skutki mogą być opłakane. Robert na to, że ograniczymy się tylko do „zaprasowywania” krzywizn ujemnych – czyli tych, które powstają wskutek złych uczynków, przez co ograniczony zostanie ich wpływ na całą noosferę.
– Ach, już rozumiem! Więc to jest to urządzenie do gładzenia grzechów!
– Owszem, dzięki grze słów nawet w sensie dosłownym. Robert przekonywał mnie tak długo, aż uległem jego perswazjom. W ciągu kilku miesięcy zbudowaliśmy „żelazko”. Był jednak problem z jego testowaniem.
– Dlaczego?
– Musieliśmy znaleźć kogoś, kto z jednej strony byłby obserwowany w sposób ciągły, z drugiej całkowicie nieświadomy, że podlega eksperymentowi, bo taka świadomość zakłócałaby efekty naszych działań.
– Krótko mówiąc, musiał to być ktoś bliski.
– Tak. Robert bez wahania zaproponował Krystynę, swoją żonę.
– Krok raczej desperacki.
– Owszem. Próbowałem mu to wyperswadować, ale bez skutku. Robert pałał optymizmem i był całkowicie we władaniu czegoś, co nazwałbym żądzą poznawczą. Dla niej był gotów złożyć w ofierze największe świętości.
– Należało go powstrzymać.
– Dziś to wiem, ale wówczas… chyba też trochę ulegałem tej żądzy, choć w zakamarkach świadomości tliła się jeszcze iskierka zdrowego rozsądku. Pomyślałem sobie, że jeśli się zgodzę, będę miał wpływ na bieg zdarzeń i w razie czego powstrzymam Roberta przed pochopnymi decyzjami. A może tylko potrzebowałem usprawiedliwień mających zagłuszyć moje obiekcje? Trzeba jednak powiedzieć, że Krystyna była idealną kandydatką na „królika doświadczalnego” w tym eksperymencie. Wychowana w tradycji katolickiej, bardzo pobożna, o wrażliwym sumieniu…
– Jakie to ma znaczenie?
– Ogromne. Chyba ojciec zdaje sobie sprawę, że ludzie bez sumienia są ślepi na zmiany krzywizny swojej psychostrefy? I na odwrót: ludzie wrażliwi „widzą” je bardzo wyraźnie.
– Rzeczywiście, to logiczne.
– Eksperyment ruszył. Pracy mieliśmy niewiele, bo przecież Krystyna nie należała do zatwardziałych grzeszników i ujemne krzywizny pojawiały się w jej psychostrefie z rzadka. Skrupulatnie je „zaprasowywaliśmy”, obserwując jej reakcję. Jakież było nasze zdumienie, gdy z czasem stwierdziliśmy, że zaczyna ich przybywać! Krystyna, z pewnością nieświadomie, pogrążała się w jakichś złych uczynkach. Nalegałem, by przerwać eksperyment, ale Robert był nieubłagany. Twierdził, że to muszą być błędy pomiarowe aparatury monitorującej, bo przecież kto jak kto, ale on zna żonę jak własną kieszeń i nie widzi żadnych zmian w jej zachowaniu. Rzeczywiście, Krystyna ufała mu bezgranicznie i mówiła o wszystkim, bez żadnych zahamowań, jak na spowiedzi.
– A propos – czy ona chodziła do spowiedzi?
– Owszem, nawet często. Lecz ta częstotliwość zmalała podczas eksperymentu. Nawiasem mówiąc, dla Roberta był to koronny argument wadliwego działania systemu monitorującego. Przecież gdyby rzeczywiście popełniała więcej grzechów, wzrosłaby w niej potrzeba wyspowiadania się – argumentował.
– Nie wziął pod uwagę tego, że mogła się zmniejszyć wrażliwość jej sumienia.
– Trafił ojciec w dziesiątkę. Tak właśnie się stało. Lecz gdy się zorientowaliśmy, było już za późno. Pewnego pięknego majowego popołudnia pojawiła się w jej psychostrefie pokaźna deformacja ujemna. Pomyślałem, że zdarzyło się coś bardzo niedobrego. „Zaprasowaliśmy” ją, oczywiście, lecz Robert dziwnie zmarkotniał. Chyba po raz pierwszy zwątpił w swoją teorię o błędzie pomiarowym. A potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Wieczorem odprowadziłem Roberta do domu. Pożegnaliśmy się przy furtce. Człapałem wolno, pochłonięty myślami…
***
Wieczorem Dawid Bloch odprowadził Roberta Karskiego do domu. Pożegnali się przy furtce. Dawid człapał wolno, pochłonięty myślami. Wciąż nie opuszczało go niedobre przeczucie, które pojawiło się, gdy ujrzał na ekranie monitora pokaźnych rozmiarów zniekształcenie psychostrefy Krystyny. Był w rozterce. Roztropność nakazywała mu zawrócić i sprawdzić, co się dzieje w domu Karskich, z drugiej strony poczucie przyzwoitości domagało się uszanowania prywatności swego przyjaciela.
Przeszedłszy niecałe sto metrów, zawrócił. Zakradł się przez ogród. Drzwi tarasu były uchylone. Wszedł, rozglądając się jak złodziej. Miękki dywan tłumił jego kroki. Podążył w kierunku, z którego dobiegały niewyraźne głosy. Wyjrzał ostrożnie na korytarz. Krystyna siedziała w kucki obok drzwi do łazienki, kołysząc się jak autystyczne dziecko w szoku. Robert klęczał przed nią.
– Co ci jest? Co się stało? – powtarzał, gładząc jej włosy.
Nie odpowiadała. Wciąż bujała się z jakąś niewiarygodną determinacją. Dawid uzmysłowił sobie, że ta scena musi już trwać dobrych kilka minut, które minęły od czasu, gdy Robert wszedł do mieszkania.
– Musiało się stać coś okropnego – pomyślał. Znał dobrze Krystynę, była to niezwykle pogodna, zrównoważona i ufna kobieta o ekstrawertycznym usposobieniu. Wyglądało na to, że jest w głębokim szoku; takie zachowanie nie leżało w jej naturze.
Robert objął żonę i przytulił, kołysząc uspokajająco. Dawid obserwował z ukrycia jej twarz, na której dominowały szeroko rozwarte, nieobecne oczy. Po kilku chwilach, które wlokły się w nieskończoność, pojawiły się na niej ledwo uchwytne tiki. Ich natężenie gwałtownie rosło. Usta rozwarły się, łapczywie chłonąc powietrze. Oczy rozbłysły łzami, które ospale wędrowały w dół twarzy, wijąc serpentyny. Nagle całym ciałem wstrząsnął spazm. Wychodząc z katatonicznego stanu, Krystyna odreagowywała histerycznym szlochem. Robert wciąż ją przytulał i gładził po włosach.
– Już dobrze, już dobrze maleńka – powtarzał bezradnie.
Szloch wzmagał się i Dawidowi przemknęła przez głowę myśl, aby wezwać karetkę, lecz w tej chwili kobieta odezwała się, przełamując łkanie.
– Robert… Robert, coś dzieje się ze mną strasznego… ja… ja nic z tego nie rozumiem… o Boże! Matko Przenajświętsza! Robercie, pomóż mi!
– Dobrze już dobrze, kochanie – Robert wciąż bezradnie powtarzał te słowa niby jakąś mantrę.
– Nie jest dobrze, jest bardzo źle! Chyba jestem opętana!
– Opętana? Nonsens! Nic ci nie jest skarbie, po prostu masz gorsze dni.
– Gorsze dni, o tak, o wiele gorsze, coraz gorsze! – wołała piskliwym, załamującym się głosem. – Zaczęło się od paru drobnych świństewek i nagle odkryłam, że to mi się podoba. Wiedziałam, że robię źle a wewnętrznie czułam, że… że… Robert, całkiem jakby ktoś ukradł mi sumienie! A dziś… dziś poszłam do łóżka z zupełnie obcym facetem niby jakaś zdzira! – wykrzyczała rozpaczliwym głosem. – I podobało mi się, bardzo mi się podobało!
– Nic się nie stało, kochanie, tylko się uspokój – powiedział Robert miękkim głosem i mocno przytulił.
Zesztywniała. Powoli lecz zdecydowanie jęła się wyzwalać z jego objęć. Była blada, jakby cała krew odpłynęła jej z głowy. Wpatrywała się w Roberta przerażonym wzrokiem.
– Nic się nie stało? Robert? Powiedziałeś, że nic się nie stało? O Boże wszechmogący! – wyszeptała.
Znów zaczęła się kołysać, a na twarz powróciły tiki. Robert potrząsnął nią raz, dwa razy – bez rezultatu. Patrzyła na niego tępym, nieobecnym wzrokiem. Próbował ją podnieść, ale bezwładnie przelewała mu się przez ręce. Po kilku minutach zrezygnował. Usiadł obok i schował twarz w dłoniach.
Dawid wyszedł z kryjówki.
– Robercie – powiedział półgłosem. Tamten zerwał się przerażony. Ujrzawszy Dawida, spuścił głowę i rozłożył bezradnie ręce. Stali tak chwilę w milczeniu patrząc to na siebie, to na Krystynę, która wciąż kołysała się z regularnością metronomu, bezmyślnie patrząc przed siebie.
– Zadzwonię po karetkę – powiedział cicho Dawid i sięgnął po komórkę.
***
– Krystyna trafiła na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego. Lekarze stwierdzili kompletny rozpad osobowości.
– Robert nie powinien jej wtedy mówić, że nic się nie stało.
– Dokładnie tak samo powiedział psychiatra. Krystyna na krótką chwilę wyszła z katatonii, gdy Robert ją przytulił. Kiedy mu wyznała, że go zdradziła, podświadomie oczekiwała gwałtownej reakcji, sceny zazdrości, tymczasem spotkała ją obojętność. Poczucie samotności spotęgowało się. To był gwóźdź do trumny.
– Jakie były rokowania lekarzy?
– Nie dawali żadnych szans na wyjście z tego stanu. W toku terapii przeprowadzili szereg seansów hipnotycznych. Sposób, w jaki Krystyna pogrążała się w chorobie, był dla nich kompletnie niezrozumiały, sprzeczny z całą wiedzą, jakiej dorobiła się psychiatria. Przy okazji poznaliśmy dość dokładnie scenariusz zdarzeń, które rozegrały się od chwili, gdy rozpoczęliśmy eksperyment. Szczegóły tych „świństewek”, które robiła Krystyna. Dla mnie, były to małe, niewinne grzeszki, jednak w skali wartości Krystyny jawiły się jako ogromne niegodziwości. Szczególnie przerażające dla niej było to, że ich czynienie ją rajcuje. Dlatego sądziła, że jest opętana. Brak zgodności uczuć i myśli, jednoczesne występowanie sprzecznych sądów i wartościowań kumulowały w niej rozdarcie psychiki… no i tak się to skończyło.
– Sprawdzaliście jej psychostrefę?
– Oczywiście. Była zdegenerowana i martwa.
– Martwa?
– Może należałoby powiedzieć – statyczna. Żadnych ruchów, żadnych deformacji. Podobną obserwowaliśmy u zwierząt domowych.
– A co z Robertem? Załamał się?
– Owszem, wpadł w depresję, ale szybko się otrząsnął. Czuł odpowiedzialność za to, co się stało. Widząc bezradność lekarzy, postanowił, że sam wyciągnie Krystynę z tego stanu.
– Jak? Przecież chyba nie miał pojęcia o psychiatrii!
– Uważał, że można zregenerować psychostrefę Krystyny tym samym sposobem, w jaki została zniszczona. Gnany tą nadzieją, rzucił się w wir pracy. Nie spał, nie jadł… chwilami myślałem, że także popadł w obłęd. Było mi go żal, widziałem jak cierpi, a byłem przekonany, że błądzi. Uważałem, że jeśli cokolwiek może wyprowadzić Krystynę z choroby, to odrobina miłości, cierpliwej opieki i współobecności dającej jej szansę wyrwania się z tej pułapki samotności, do której wpadła. Tymczasem Robert nawet jej nie odwiedzał. Nie znaczy to, że o niej nie myślał, przeciwnie. Ogarnięty obsesją uzdrowienia żony, pogrążał się w pracy. Rychło straciłem rozeznanie w koncepcjach, nad którymi pracował. Konstruował jakieś urządzenia do pobudzania psychostrefy na zasadzie rezonansu, czy replikacji jej struktur według wzorców pobieranych z innych psychostref… Wszystko na próżno. Psychostrefa Krystyny pozostawała martwa. Odrzucała te wszystkie „przeszczepy”.
– To były „przeszczepy” od konkretnych osób?
– Tak. Początkowo Robert pobierał wzorce od osób o nieposzlakowanej opinii, uważanych za autorytety moralne. Takich jak Jan Paweł II, Matka Teresa… Potem zorientował się, że każda psychostrefa ma unikatową strukturę bazową, analogiczną do DNA w biosferze i zapewne dlatego dochodzi do odrzucania „przeszczepu”. Próbował więc wzorców pochodzących od krewnych Krystyny. Też bez skutku. Jednak nie ustawał w wysiłkach. Był jak ktoś, kto rozpaczliwie usiłuje reanimować bliską sobie osobę, która uległa obrażeniom w wypadku.
– Przerażające.
– Najgorsze jeszcze przed nami ojcze. Pewnego wieczoru Robert zadzwonił do mnie z laboratorium. Zdziwiłem się, bo od dawna pracował sam…
***
Pewnego wieczoru Robert Karski zadzwonił do Dawida Blocha z laboratorium. Dawid zdziwił się, bo jego przyjaciel już od dawna pracował sam, nie wykazując najmniejszej ochoty na wciąganie go w kolejne eksperymenty.
– Możesz przyjechać? – spytał bez ogródek.
– Oczywiście. Stało się coś?
– I tak i nie. Pospiesz się, proszę.
Dawid znalazł w głosie Roberta coś niepokojącego. Jakiś spokój, grobowy spokój. Ale może było to tylko złudzenie. Wciągnął palto i wybiegł z domu. Uruchomił silnik samochodu i z impetem ruszył w kierunku Instytutu.
W laboratorium panował nieopisany bałagan. Wszędzie walały się jakieś narzędzia, przyrządy, papierzyska. Pety z przepełnionej popielniczki leżały rozsypane na blacie stołu, tonąc w kałuży rozlanej kawy. Robert siedział wpatrzony w monitory. Na odgłos otwieranych drzwi obejrzał się. Dawid spojrzał w jego wychudzoną, zmęczoną twarz i ogarnęła go litość. Przysiągłby, że w zakamarkach oczu przyjaciela czaiło się przerażenie.
– Musisz to zobaczyć – Robert wskazał na jeden z monitorów.
Dawid usiadł, nie ściągnąwszy nawet palta. Na monitorze jaśniała dolna warstwa noosfery. Z wystającymi od dołu wypustkami psychostref wyglądała jak groteskowa chmura z tysiącami maleńkich tornad.
– I co? – spytał Roberta, nie dostrzegłszy niczego szczególnego.
– Patrz tutaj – Robert zaczął wodzić po ekranie kursorem myszy. Dawid podążył wzrokiem jego śladem. Dojrzał ledwie dostrzegalne jaśniejsze pasma rozchodzące się promieniście we wszystkich kierunkach. Ich źródłem był kapelusz jednej psychostrefy. Poczuł chłód wędrujący wzdłuż pleców.
– To ona? – spytał gardłowym głosem.
– Tak – odpowiedział głucho Robert, zwiększając zoom obrazu. Psychostrefa Krystyny nadal wyglądała jak martwa, lecz w miarę jak rosło powiększenie, dostrzegał delikatne mrowienia płynące w górę z bocznych ścianek lejka, na podobieństwo papierosowego dymu.
– Co to jest? – spytał.
– Zakażenie – wymamrotał Robert.
– Co???
– Zakażenie. Ona infekuje całą noosferę.
– Infekuje? Czym?
– Trudno powiedzieć. Ale rozchodzi się to wszędzie. Wzdłuż i wszerz. W przeszłość i w przyszłość.
– W przeszłość i w przyszłość? Żartujesz!
– Odkryłem, że relacje przestrzenno-czasowe w noosferze mają inny charakter niż w świecie materialnym. Konkretne psychostrefy pozwalają się dość ściśle lokalizować w czasoprzestrzeni, lecz nieoznaczoność tej lokalizacji w górnych partiach wypustki rośnie wykładniczo – tak, że u wylotu lejka relacje te rozmazują się, podobnie jak to ma miejsce w czarnych dziurach.
– I co się dzieje z tymi… hmm… smugami?
– Przenikają do innych psychostref.
– Do wszystkich?
– Tylko do niektórych.
– Znalazłeś jakąś prawidłowość?
– Owszem. Zobacz – Robert pomanipulował coś przy aparaturze, wybrał kursorem myszy jakieś menu na ekranie. Działał tak szybko, że Dawid ledwie nadążał wzrokiem.
Obraz na ekranie zmieniał się. Miał wrażenie, że płyną czy też raczej fruną nad dolną warstwą noosfery. Od dołu prześwitywały mijane w zawrotnym tempie wypustki psychostref. Robert znów dotknął jakiegoś pokrętła. Zmienił kąt widzenia i zwiększył zoom. Obraz zatrzymał się na wybranej psychostrefie. Dawid dostrzegł świetlistą smugę leniwie opadającą w dół lejka.
– Kto to?
– Młody, niespełniony malarz austriacki. Wiedeń, 1908 rok.
Robert ponownie uruchomił menu. Znów przemieszczali się w noosferze. Zeszli „w dół”, zatrzymując się przy kolejnym lejku, do którego wpływała świetlista smuga.
– Tbilisi, rok 1898. Młody alumn w seminarium duchownym. Za rok go wyleją.
Robert odszedł od aparatury i zapalił papierosa.
– Przebadałem kilkadziesiąt takich przypadków. Prócz tych dwóch panów są wśród nich także Jean-Baptiste Carrier, Talaat Pasza, Pol Pot, przywódca rwandyjskich rebeliantów z plemienia Hutu i wielu im podobnych.
– Jezu Chryste…
– Wnioski są przerażające. Smuga infekuje wybrane psychostrefy, dezintegrując sumienie.
– To znaczy, że…
– To znaczy, że zainicjowałem niekontrolowany proces destrukcji sumień w całej antropogenezie. Wszelkie zło, jakie w historii zostało wyrządzone: wyprawy krzyżowe, nawracanie ogniem i mieczem, palenie heretyków na stosach, holokaust, wojny, ludobójstwa, które się pojawiły lub dopiero się pojawią – wszystko to jest konsekwencją moich eksperymentów na noosferze.
– Naszych, Robercie.
– O nie, moich! – Robert podniósł głos, niemal krzyczał. – Ty wyłączyłeś się, zanim doszło do tych niekontrolowanych zaburzeń. Jestem pewien, że to efekt moich prób wyciągnięcia Krystyny z choroby!
Usiadł, oddychając ciężko. Powoli uspokajał się. Po chwili dodał zrezygnowanym głosem.
– Poza tym wielokrotnie mnie ostrzegałeś Dawidzie. To ja sięgnąłem po owoc z drzewa wiadomości złego i dobrego, nie ty. To ja jestem przeklęty.
***
– Nie wiedziałem, co mam zrobić. Robert zachowywał się jak obłąkany, ogarnięty potężnym kompleksem winy. Bo przecież z pewnością przesadzał, przypisując sobie winę za wszelkie zło tego świata…
– Urojona czy rzeczywista wina jest źródłem cierpienia i frustracji dla jej właściciela. Dla niego ona jest rzeczywistością. To twoje słowa, synu.
– Wiem, pamiętam.
– Co się stało z Robertem?
– Odwiozłem go do szpitala. Był w takim stanie, że obawiałem się najgorszego. Niestety, najgorsze stało się. Tydzień później Robert przechytrzył szpitalnego pielęgniarza i powiesił się.
– Straszne. Requiescat in pacem. Zostałeś więc jedynym sukcesorem winy synu. Wybacz to pytanie: ty nie myślałeś o samobójstwie?
– Nie. Czułem, że jestem potrzebny Krystynie. Odwiedziłem ją nazajutrz po pogrzebie Roberta. Usiadłem obok na szpitalnym łóżku i gładziłem jej rękę. Krystyna była jak posąg, nieruchoma i blada. Zacząłem do niej mówić, najbardziej ciepłym głosem, na jaki było mnie stać. I wtedy zdarzył się cud. Spojrzała na mnie! Potem znów zapadła w ten swój katatoniczny stan, ale…
– Może ci się zdawało synu.
– To nie mogło być złudzenie, ojcze! Zresztą jest coś jeszcze. Wyszedłszy ze szpitala pojechałem do laboratorium i uruchomiłem aparaturę Roberta. Psychostrefa Krystyny była czysta! Już nie promieniowała tymi smugami.
– Ożyła?
– Nie, wciąż pozostaje statyczna, nie reaguje. Nic dziwnego, skoro Krystyna nadal jest w szponach choroby. Ale przecież pojawiło się światełko w tunelu – już nikogo nie infekuje. Wierzę, że z tego wyjdzie. Że ofiara Roberta nie była daremna. Trzymam się tej myśli jak alpinista ratunkowej liny. Wierzę, że ktoś trzyma jej drugi koniec. Być może teraz trzeba już tylko zmazania mojej winy…
– Nie pomyślałeś, aby użyć „żelazka”?
– Proszę mnie nie dręczyć ojcze, wystarczająco dręczy mnie sumienie. Nie dość mocno sprzeciwiałem się tym eksperymentom na Krystynie, przez co wylądowała w psychiatryku. Opuściłem Roberta, pozwoliłem, by obsesja w nim narastała, choć przecież wiedziałem, że błądzi. A teraz… teraz nie mam pojęcia, co z tym zrobić? Co począć z wiedzą, którą bez skrupułów ukradliśmy z zakazanego drzewa? Jestem jedynym jej posiadaczem, mogę wszystko zniszczyć: urządzenia, dokumentację… Ale jeśli nam się udało, innym też może. Furtka jest uchylona…
– Potrzeba ci więcej ufności w Pana. Jeśli pozwolił wam ją uchylić…
– Pozwolił? Ojcze, zrobiliśmy to bez Jego pozwolenia! Skoro dał nam wolną wolę, naprawdę wolną, jest bezsilny wobec naszych wyborów!
– Oj synu, synu, epatujesz się paradoksami typu „czy Bóg wszechmogący może stworzyć tak wielki kamień, którego sam nie podoła udźwignąć”. One nieuchronnie towarzyszą wszelkiej nieskończoności! Porzuć te intelektualne pułapki, ufaj w Jego Moc i Miłosierdzie a włos z głowy ci nie spadnie. A teraz żałuj i przyjmij rozgrzeszenie z rąk moich. Deus, Pater misericordiarum, qui per mortem et resurrectionem Fílii sui…
***
– Deus, Pater misericordiarum, qui per mortem et resurrectionem Fílii sui mundum sibi reconciliavit et Spiritum Sanctum effudit in remissionem peccatorum…
Dawid Bloch spuścił wzrok i z dygocącym sercem słuchał formuły rozgrzeszenia.
– …per ministerium Ecclesiae indulgentiam tibi tribuat et pacem. Et ego te obsolvo a peccatis.[2]
Głos zamilkł niespodziewanie. W tej samej chwili wnętrze konfesjonału zalało silne światło. Dawid podniósł głowę i spojrzał przez matową szybkę W otwartych drzwiach zobaczył sylwetkę wchodzącego mnicha i osłupiał.
– Przepraszam cię synu za spóźnienie – powiedział zakonnik, lokując się w konfesjonale. – Niespodzianie przyszedł konserwator zabytków, musieliśmy uzgodnić kilka szczegółów… No, ale już jestem. Cieszę się, że czekałeś. Możemy zaczynać spowiedź.
Zdumiony Dawid nie mógł wykrztusić słowa. Wybałuszonymi oczami patrzył na rozmytą w matowej szybce sylwetkę nadstawiającego ucha zakonnika. Ciszę, która zapadła w konfesjonale znów wypełniła muzyka: chór ćwiczył teraz Te Deum.
Miserére nostri, Dómine, miserére nostri.
Fiat misericórdia tua,
Dómine, super nos,
quemádmodum sperávimus in te.[3]
– No, słucham, synu… – rzucił zachęcająco mnich.
– Kiedy ja… – rozpoczął Dawid. – Ojcze, ja właśnie….
– Rozmyśliłeś się?
– Nie… to znaczy tak! Przepraszam ojcze. I dziękuję. Bardzo mi ojciec pomógł.
Wyszedł z kabiny penitenta i ruszył w kierunku wyjścia. Zakonnik patrzył za nim zdumionym wzrokiem. Po chwili pokręcił głową, wyciągnął brewiarz i zanurzył się w modlitwie.
Dawid był już pod chórem, gdy usłyszał łopot skrzydeł. Spojrzał w górę i zobaczył ptaka lecącego przez nawę główną w kierunku otwartego okna. Pewnie zabłąkał się jakiś szpak, których pełno buszuje w okalających bazylikę drzewach.
--------------------------------------------------
[1] Ciebie, Boże, w Trójcy jedyny prosimy,
Tak nas nawiedzaj jako Cię tu chwalimy,
A ścieżkami Twemi prowadź z tych ciemności
Do Twej niebieskiej światłości.
(Przekład wg Księgi Graduału Rzymskiego z 1919 r.)
[2] Bóg, Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów…
… przez posługę Kościoła niech ci udzieli przebaczenia i pokoju…
… I ja odpuszczam tobie grzechy.
[3] Zmiłuj się nad nami, Panie,
zmiłuj się nad nami.
Niech miłosierdzie Twoje, Panie,
okaże się nad nami,
jako my w Tobie ufność pokładamy.