Nad ranem do wsi Ullersdorf przyjeżdża Gestapo.
Jest jesień 1944, czas zbiorów brukwi i kapusty. Oficerów przybywa pięciu, w dwóch czarnych samochodach, a człowiek, który nimi dowodzi, mówi cicho i spokojnie. Im zaś grzeczniej się wysławia, tym bardziej sołtys Hochenwald się boi.
Ale oni nie mają nic na Hochenwalda. O Goldsteinów, którzy uciekli jeszcze przed wojną, nie pytają. Nie interesują ich ukrywane w szopach dzieci, na spytki biorą wdowę po Brunerze.
Stara wytrzymuje długo. Czarni biją ją pół dnia, zanim zaczyna krzyczeć, a krzyczy strasznie.
Gadają potem we wsi, że Brunerową gestapowcy zatłukli w stodole. Trupa kazali spalić razem z worem jej szesnastu martwych kotów, które najmłodszy z nich jak chart wytropił i zadusił w rękach.
O tym mężczyźnie szepczą z lękiem, plując przez ramię i strasząc nim niegrzeczne dzieci. Nazywają go kocim katem.
I mówią, że miał bardzo zielone oczy.
***
Okolice wsi Breitenhain nazywano Złotym Lasem. Miejscowi twierdzą, że to od poszukiwaczy złota, których spółka przed wojną mieściła się w tutejszej willi, ale Alexander podejrzewa, że chodzi o sam las. W pełni lata, z koronami drzew ciężkimi od liści musi przypominać szkatułę z drogocennego kruszcu, zupełnie jak Bursztynowa Komnata, którą – jeśli wierzyć plotkom – SS wywiozło w głąb Rzeszy kilka lat temu.
Dwa czarne mercedesy zatrzymują się przed schodami. Schludną fasadę szpeci czerwona szmata z symbolem swastyki. Obersturmbannführer Gottlieb krzywi się z odrazą – wyraźnie nie przepada za polityczną egzaltacją.
– Przeurocza posiadłość. Uwielbiam mur pruski – stwierdza cierpko. – Mam nadzieję, że poszukiwaczom złota przybyło sporo Żydów w rodowodzie. Alexandrze, idziemy.
Młody mężczyzna wysiada, kątem oka przepatrując okolicę. Po raz kolejny rodzi mu się w głowie szalona myśl, żeby uciec. Gasi ją natychmiast; Gottlieb jeszcze w Berlinie dobitnie wytłumaczył, co grozi za uciekanie, a argumenty miał więcej niż przekonujące.
W drzwiach wita ich oficer w stopniu Hauptsturmführera. Nazywa się Stryer, jest bardzo wysoki i wydaje się być uszyty na miarę aryjskich standardów urody. Strzela obcasami tak dynamicznie, jakby chciał skrzesać ogień, ręka wyrzucona w „Hail Hitler!” omal nie zmiata Gottliebowi czapki z głowy.
Hall wyłożono zimnym marmurem. Lokalny sztab umieszczono w największej sali Kominkowej, powietrze pachnie tu dębowym dymem i napięciem zbyt wielu mężczyzn stłoczonych w jednym miejscu. Obite suknem stoły przypominają zielone wyspy. Rozpięte na szpilkach mapy, maszynopisy, odręczne notatki i zdjęcia obsiadły je niczym roje bladych motyli. Alexander słyszy, że ktoś krzyczy z twardym bawarskim akcentem, i czuje, że serce wali mu o mostek. Zewsząd atakują go zapachy.
Stryer składa pospieszny raport:
– Sabotaże trwają od szesnastego października. Do tej pory odnotowaliśmy co najmniej czternaście incydentów w promieniu trzydziestu kilometrów od Waldenburga. Głównie niszczenie sprzętu i surowca budowlanego, napady na konwoje. Podejrzewam, że było tego więcej. To musi być cała siatka.
Gottlieb mruży jasnoniebieskie oczy. Jest młody – ma nie więcej niż trzydzieści pięć lat – i dobrze zbudowany, jasnoszare włosy nosi ścięte krótko, po żołniersku. Nie jest siwy; jego włosy mają ten szczególny odcień, którego Alexander nie widzi.
Na rozpostartej mapie ktoś ołówkiem zaznaczył miejsca i dopisał daty. Palce Gottlieba wodzą po zarysie pasma Eulengebirge. 16 października, Wüstewaltersdorf. 19 października, Königsberg. 1 listopada, okolice zamku Fürstenstein. Depozyty materiałów budowlanych, które od kilku lat zwożono z myślą o Riese, systematycznie wykrywane i niszczone. Straty liczone w setkach tysięcy niemieckich marek. Konwoje jenieckiej siły roboczej odbite i uwolnione. Ci, których na powrót ujęto, nie chcą mówić, choć przecież oficerowie Gestapo tak grzecznie pytają.
Wyzwolonych więźniów otruto niebezpiecznym jadem: wiarą, że z tysiącletnią Rzeszą ktoś może walczyć i zwyciężać, że można inaczej niż na kolanach, wielbiąc naród niemiecki i jednego Führera.
– Za pozwoleniem, uważam, że powinniśmy wzmocnić patrole wokół Waldenburga. Czujki obstawiające drogi dojazdowe nie wystarczą, mam podstawy, by twierdzić, że ruch oporu porusza się lasami – mówi Hauptsturmführer. – Mam tu za mało ludzi, ale gdyby wezwać posiłki z Schweidnitz…
– Wszyscy oprócz Stryera mają wyjść – przerywa mu Gottlieb miękko. Przez salę Kominkową przetacza się szmer.
– Ale…
– Wszyscy won. Serdecznie zalecam spacer, mamy dziś wyśmienitą pogodę. A pan niech siada, Stryer. Papierosa? – Starszy stopniem oficer wyjmuje srebrną papierośnicę i częstuje go.
Alexander obserwuje pustoszejącą salę. Polecenie wyjścia jego nie dotyczy – wie, co stałoby się, gdyby odstąpił Gottlieba bodaj na krok. W odbiciu wiszącego nad kominkiem lustra widzi samego siebie i czuje mdłości. Czarny mundur leży doskonale, kołnierzyk koszuli jest tak wykrochmalony, że mógłby nim sobie poderżnąć gardło.
Niczego zresztą bardziej nie pragnie.
Oficerowie przez chwilę palą w ciszy. Dwie srebrzystoszare smużki dymu wirują sennie, powietrze przesiąka aromatem tytoniu.
– Jest pan przesądny? – pyta nagle Gottlieb, a Stryer aż podskakuje na krześle. – Wierzy pan w czary?
– Nieszczególnie, Herr Obersturmbannführer.
– Skrzaty nie szczały aby w dzieciństwie do mleka? Matka czytała do poduszki braci Grimm?
Twarz gestapowca stanowi zdumiewający kolaż krwistych wypieków i śmiertelnie białych plam.
– Nie rozumiem pytania, Herr Obersturmbannführer – cedzi Stryer, nagle pewny, że z tego cholernego zadupia wyjedzie prosto do obozu pracy.
Alexander czuje zapach jego strachu.
– Pytam, czy matka czytała wam do poduszki baśnie braci Grimm.
– Istnieje taka możliwość. To było dawno temu.
Oczy Gottlieba błyszczą kpiąco.
– Doskonale. Zwalniam pana z dotychczasowych obowiązków. Chcę, aby do wieczora zebrał pan dziesięciu ludzi, którzy potrafią używać głowy w charakterze czegoś więcej niż stelaża na kapelusze, i tylu umundurowanych idiotów, ilu pan zdoła. Naszym priorytetem jest wytropienie i ujęcie sabotażysty. Koniecznie żywcem. Gdy nam się to uda, gwarantuję, że uwierzy pan w czary.
***
Nazajutrz Obersturmbannführer Henri Gottlieb wprowadza swoje porządki. Stoły kryte suknem każe wyrzucić; zebrane dokumenty rozkłada wprost na podłodze i krąży nad nimi jak głodny sęp. Każe przynieść sobie telefon i okupuje go, jakby to był drugi Paryż. Prerogatywy uprawniają go do powołania pod swoje rozkazy każdego, kto nawinie mu się pod ręce i ma nieszczęście nosić niemiecki mundur.
Gottlieb korzysta z nich bez skrępowania, ściągając do Breitenhain szesnaście wyposażonych w radiostacje ciężarówek i całe skrzynie amunicji. Ma do dyspozycji raczkujący Volkssturm i wszystkich ludzi Himmlera dewastujących Warszawę, jakich jest w stanie w porę odwołać ze stanowisk. Na jego ruchy przyznano absurdalnie dużo pieniędzy. Operacja Katzenhenker, nad którą pracuje od przeszło pół roku, ma kluczowe znaczenie dla konstrukcji niemieckiej broni odwetowej ostatniej szansy.
Towarzyszy mu młody podoficer w stopniu Hauptscharführera. Symbol na jego opasce przypomina rozciągniętą literę „Z” z prostopadłym przekreśleniem pośrodku. Nikt nie wie, kim ten mężczyzna jest, ale w wieczornej rozmowie telefonicznej Gottlieba z Karlem Wolffem przewija się hasło „Komando Werwolf”.
Podwładni Gottlieba zbijają z desek w ogrodzie dużą budę, choć nikt nie widział, żeby dowódca przywiózł ze sobą psa.
Henri pracuje jak szalony. Ma tylko garść poszlak: serię katastrof, które od czterdziestego pierwszego dręczą wojska niemieckie we Francji i Hiszpanii, by wreszcie przenieść się na teren Niederschlesien. Pogłoski o kotach kręcących się po polu walki na chwilę przed tym, jak coś wybuchło, zawaliło się lub z przyczyn niewyjaśnionych zniknęło. I samochód.
Czarny jak samo piekło mercedes G4 W31 o lśniącej karoserii i błotnikach wygiętych niczym pokrywy skrzydeł żuka. Mierzący prawie sześć metrów potwór ze srebrną głową kota w miejscu znaku marki, samochód, który widziano w maju czterdziestego drugiego nieopodal Rastenburga, tuż przed wykolejeniem pociągu, który miał wieźć Hitlera, oraz w przeddzień zamachu na Heydricha.
I ostatni raz przed trzema tygodniami, nieopodal Schweidnitz.
Przez dwa dni Gottlieb mówi sam do siebie. Przerzuca sterty dokumentów i odbiera telefony od zaprzyjaźnionych badaczy kultury. Na mapie przybywa notatek zamaszyście kreślonych ołówkiem. Grube linie splatają się w sieć, której rdzeniem jest góra. Gottlieb natychmiast wysyła cztery patrole, które wracają z niczym: po obiekcie nie ma ani śladu.
Henri długo wpatruje się w mapę, smukłymi palcami gładząc zdjęcie czarnego mercedesa.
A potem zerka do kalendarza i jednym telefonem organizuje natychmiastowy przerzut pięćdziesięciu jeńców z twierdzy Glatz do Gross-Rosen.
***
Kilka dni później prują szosą na Burkersdorf, ścigając ponury, dżdżysty świt. Prowadzi milczący blondyn o twarzy i temperamencie posągu. Henri Gottlieb swobodnie rozpiera się na tylnej kanapie, trzymając lufę lugera przy skroni Alexandra, który czuje mdłości. Odór rozgrzanego metalu i benzyny drażni mu żołądek, zbliżająca się pełnia sprawia, że kolana drżą lekko jak po forsownym biegu.
Okna samochodu są lekko uchylone. W podmuchach zimnego wiatru czuć butwiejące liście. Alexander kątem oka wyłapuje cień; to tylko lis. Słabo widzi obiekty statyczne, kontury przedmiotów leżących blisko i w bezruchu zawsze wydają mu się lekko rozmyte. Wzrok nie jest jego dominującym zmysłem, świat poznaje zapachami.
Węszy.
– Nigdy nie lubiłem psów – mówi Gottlieb, gdy mercedes mija wieś Jakobsdorf. Samochodowa radiostacja trzeszczy jak płonące drewno. – W moim domu były owczarki niemieckie, skakały ze szczęścia, ilekroć wracałem z miasta. Nigdy nie potrafiłem pojąć tej ich głupiej radości. Zawsze wolałem koty.
Alexander milczy. Nie daje się sprowokować.
– Muszę jednak przyznać, że imponuje mi psia karność – ciągnie oficer, a jego skóra pachnie francuskimi perfumami i arogancją. – Wytłukłeś chyba wszystkie koty w tamtej wsi. Ullersdorf, o ile dobrze pamiętam.
– Tylko te, które miały po sześć palców.
– O, skrupulatność kancelarzysty! Po wojnie wróżę ci karierę w księgowości.
Mężczyzna bardzo chce na Gottlieba warknąć, ale powstrzymuje się; wie, że za warczenie jest psia obroża i karcer. Tyle że nie dla niego – dla jego trzech małych sióstr, które Himmler trzyma pod aresztem w swojej posiadłości. Alexander widział te obroże jeszcze w Berlinie, wtedy jeszcze wydawało mu się, że jest tajemniczą, groźną istotą, nad którą SS nie ma żadnej władzy.
Gottlieb przed wojną był dziennikarzem i zawodowo łamał teksty. Potem włożył czarny mundur i zaczął łamać ludzi, w czym jest naprawdę dobry – do poskromienia Alexandra wystarczyły mu trzy paski dobrze wyprawionej skóry.
– To było konieczne – cedzi chłopak, zaciskając ręce na kolanach.
– By utrwalić obraz Gestapo jako krwiożerczej bestii?
– By nie pozwolić jej na odrodzenie. Czarownica dzieli swoją duszę i umieszcza ją…
– W kotach, tak, wiem. – Gottlieb uśmiecha się sardonicznie. – Czytałem raporty.
– Przetrwa tak długo, jak długo żyje ostatni jej kot.
– A one mają dziewięć żyć, dlatego trzeba umiejętnie je zabić. Tak jak ty potrafisz. To też wiem.
– Pan mi nie wierzy! – rzuca Alexander nagle. W lusterku wstecznym widzi, jak jego żółte oczy ze zdziwienia robią się okrągłe. – Jest pan tutaj i powiedział Stryerowi to wszystko, ale wciąż nie wierzy w nią i we…
I we mnie, chce dodać, ale nie potrafi.
Henri Gottlieb śmieje się. Głos ma niski i miękki, dobry, by topić nim serca kobiet, ale bez krzty wesołości. Alexander czuje zapach jego cynizmu; jest gorzko-mdły, jak piołun i stary kurz.
– Nie neguję twojego istnienia, chłopcze – mówi Obersturmbannführer kpiąco. – Jeżeli jednak miałbym stwierdzić, czy w ciebie wierzę, odpowiedź brzmi: nie. Nie wierzę ani w ciebie, ani w tę czarującą damę, której szukamy, ani tym bardziej w ten plac zabaw, który w Eulengebirge życzył sobie wystawić nasz ukochany akwarelista. Nie wierzę w ten idiotyczny projekt, a nade wszystko nie wierzę w tę na wskroś skretyniałą wojnę. Następnym razem, gdy będziesz rozmawiał z Heinrichem, racz mu tego, proszę, nie powtarzać. To straszliwa plotkara.
Czarny mercedes zwalnia, aż wreszcie zatrzymuje się płynnie w cieniu transformatora, skąd Gottlieb ma dobry widok na cały zakręt. Drugim samochodem jedzie dwóch z pozoru identycznych, wysokich blondynów; osadzają wóz u wylotu prostopadłej dróżki, w otulinie gęstych krzaków.
Henri sprawdza zegarek, a Alexander dostrzega, że jego ręka drży lekko.
On też się czegoś boi, pojmuje w szoku. Czego?
Trasa wytyczonego przez dowódcę konwoju wiedzie od twierdzy Glatz ku Breslau, przez Frankenstein. Na wysokości Jordansmühl odbija ostro w lewo, omija Zobtenberg, i biegnie dalej przez Endersdorf i Weizenrodau. Czterdziestokilometrowy odcinek od Gross-Rosen aż do podnóża gór obstawiono czujkami w autach osobowych i zdezelowanych ciężarówkach. Większość z nich ma radiostacje – oddziały porozumiewają się krótkimi komunikatami przypominającymi szczeknięcia. Gottlieb uparł się, by w okolicy Groß Wierau patrole były dwa razy liczniejsze.
Czekają.
Alexander drży niespokojnie. Drażni go coś niesprecyzowanego, jakiś obcy akord unoszący się w powietrzu, irytujący jak fałszywa nuta w koncercie lubianej filharmonii. Jeszcze nie jest w stanie tego nazwać, ale ma wrażenie, że czuje zioła – głęboki aromat burzy i pietruszki, suszonej szałwii, rozmarynu…
I cierpienia.
Chłopak nagle kurczy się, zapada w sobie z głuchym jękiem. Obie ręce podrywa do twarzy, zatyka nos, ale nie jest w stanie odseparować się od zapachu. Ten smród jest wszędzie i, o Boże, oni już tutaj są, cuchną gównem i strachem, źle gojącymi się ranami, błagam, nie, śmierdzą jak zgnębione, pozbawione nadziei zwierzęta, zaszczute i bardzo głodne, z twarzami słonymi od potu i łez. Alexander nie wie, kim są i skąd Gottlieb ich wytrzasnął, wie tylko, że ci ludzie boją się o życie i cierpią.
Odór potężnieje, Alexander szarpie drzwiczki samochodu i wymiotuje na zewnątrz. Ma wrażenie, że torsje wyciskają z niego wnętrzności, że wyrzyga je zaraz razem z wczorajszym boeuf bourguignon. Koszulę na plecach ma mokrą od potu. Trzęsie się i zwraca jeszcze raz, ale wtedy zapach zaczyna słabnąć.
Wokół panuje idealna cisza. Wszyscy czekają – Gottlieb z palcem nerwowo przytkniętym do języka spustu, niewzruszony jak beton kierowca, strzelcy wyborowi ukryci w cieniu lasu. Po nieskończenie długiej chwili radiostacja odzywa się z cichym trzaskiem:
– Tu Stryer, konwój dotarł do Goglau.
Henri rzuca się do mapy i klnie plugawie. Jego oczy gorączkowo śledzą kręte linie dróg, rozszerzają się z mieszaniną ekscytacji i lęku, kiedy rozumie: tu nie było żadnej innej trasy niż tak, którą obstawił, nie istnieje żaden objazd, który pokonałaby kolumna wozów obciążonych masą pięćdziesięciu mężczyzn.
Konwój musiał ich minąć o włos.
– Herr Obersturmbannführer, proszę o rozkazy.
– Czekać! – syczy. – Wszyscy czekać!
Alexander klęczy w zimnym błocie. Oddycha przez usta, po twarzy spływają mu strugi deszczu. Powietrze rozrzedza się; znów może myśleć, znów wyławia w nim zapachy mokrej ziemi i dzikiej zwierzyny, zioła i zjadliwy fetor kociej sierści, czuje…
Jasny szlag!
Pierwsze strzały padają dokładnie wtedy, kiedy przez jego nerwy przetacza się potężny dreszcz. Nagła fala ognia roztapia jego kości, rozciąga je, miękkie i podatne na odkształcenia jak plastelina w gorących rękach. Osuwa się na kolana – nie, na łapy – z mięsistą truflą nosa przytkniętą do gruntu.
Zapachy atakują ze zdwojoną siłą.
Gottlieb krzyczy coś, czego Alexander nie rozumie. Wilk puszcza się biegiem w stronę lasu, z łbem nisko nad błotnistą szosą. Kule świszczą mu koło ciasno stulonych uszu, zjeżona sierść grzeje kark, o tak, wreszcie jest mu ciepło i widzi wszystko, czuje ruch, czuje krew, ślad kociej woni wyraźny, jakby wyryto go gwoździem na kamieniu.
Drugi mercedes wysuwa łeb z kryjówki, blondyni strzelają ogniem zaporowym w stronę drzew. Obersturmbannführer z prędkością karabinu wykrzykuje przez radiostację rozkazy. Ukryci w zaroślach strzelcy wyborowi krzyczą i krwawią, ostrzelani jak kaczki; ciemne, uzbrojone sylwetki, które jak duchy wyłoniły się z głębi lasu, celują z morderczą precyzją.
Alexander trzyma trop. Warczy i przyspiesza, jest tuż-tuż, już czuje w pysku wełniany posmak kociej sierści.
Strzał. Pulsujący gorącem ból szybko zastępuje uczucie zimna. Wilk ujada wysoko, przystając w pół kroku, zraniona łapa zapada się w błoto. Ślad urywa się jak ucięty nożem.
Przez chwilę dyszy płytko, usiłując pochwycić go, ale już wie, że się pogubił. Zwierzę uciekło, gęsta mgła, która pojawia się znikąd, w jednej chwili pochłania strzelców. W nozdrzach wierci zapach krwi, ozonu i suszonych ziół.
***
– Przeklęty kundel! Wygryzł mi połowę futra.
– Przesadzasz, Grimalkinie. Ledwie uszczknął ci bok.
– To był on, Estero! Poznaję go, to ten dzieciak zabił Brunerową. Udusił wszystkie jej koty!
– Wiem, Grimalkinie. Pospieszmy się, musimy natychmiast powiadomić Friedę.
***
Noc nieudanej obławy Alexander spędza w budzie. Nie może spać, zraniona łapa szarpie bólem, mdlące światło księżyca sprawia, że jest mu niedobrze, jakby zjadł tojad. Żelazne kajdany przykuwają go do drewnianej ściany. To nie są żadne środki zabezpieczające; wyrwałby je, gdyby tylko chciał.
Kosmate uszy tuli do łba, pragnąc ogłuchnąć i nie słyszeć toczonych w sali Kominkowej rozmów, ale głos Gottlieba świdruje mu uszy (Nie mam wątpliwości, Karl, ona jest na Zobtenberg… Oczywiście, że patrole niczego nie znalazły, nie byłbym tu potrzebny, gdyby to było takie proste! Mój wilk może… Nie… Tak, jestem pewien i mogę to udowodnić, potrzebuję tylko… Ależ Karl, to tylko paru ludzi. Nie, przyjacielu, absolutnie mnie to nie interesuje, Adolf, jeśli chce, może sobie przymusowo wcielić całe zastępy Polaków albo Czechów, a ja muszę mieć…).
Czarny wilk piszczy, wylizując łapę.
Noc z 30 listopada na 1 grudnia na 1944 roku jest deszczowa i zimna. Wilk bardzo się boi; nie wie jeszcze, że wojna potrwa najwyżej pół roku, że SS, którego tak zaciekle nienawidzi, niebawem zniknie. Nie wie, że przetrzymujący jego siostrzyczki Himmler w maju połknie cyjanek potasu, że nie grozi im już skalpel doktora Mengele.
Nad ranem przychodzą dwie wiadomości. Pierwsza to lakoniczny raport grupy patrolowej Stryera, który twierdzi, że nieopodal wsi Költschen późnym wieczorem widziano czarnego mercedesa W31.
Drugą jest depesza z Gross-Rosen. Transport, który miał wjechać do obozu w okolicach godziny jedenastej, do tej pory nie dotarł.
***
Stryerowi, który na widok czarnego wilka śmiertelnie zbladł, Gottlieb miał do wyboru zaaplikować solidną dawkę waleriany albo od razu pocisk parabellum między oczy. Bogu dzięki, że z działaniami radykalnymi wolał wstrzymać się do kolacji. W przerwie pomiędzy wybornym bażantem w jabłkach a deserem Hauptsturmführer udowodnił, że kretynem pierwszej wody nie jest, a w kwestiach niewytłumaczalnych wykazuje daleko posuniętą afirmację. Jego ogląd sytuacji okazał się trafny i w wielu punktach zbieżny z wnioskowaniem Gottlieba, który z zadowoleniem powierzył mu dowództwo nad drugą grupą szturmową.
4 grudnia spadł śnieg. Kolumny wozów żłobią w białym puchu płytkie koleiny, ze wszystkich stron otaczając masyw góry Zobtenberg. Uzbrojone furgonetki czatują u wylotu każdej drogi dojazdowej. Na znak Gottlieba sześcioma samochodami prawie trzydziestu ludzi wjedzie do wsi Silingtal od zachodu, druga, piętnastoosobowa grupa objechała już Geiersberg od południa i czeka w odwodzie, nasłuchując rozkazów przez radiostację.
Alexandrowi jest strasznie zimno. Lewej ręki, bezwładnie zwisającej na temblaku, nie czuje prawie wcale.
– Zrozumiałeś swoje zadanie? – pyta Gottlieb, strzepując papierosa do porcelanowej popielniczki.
Nie zrobię tego.
– Alexandrze, zadałem ci pytanie.
Nie!
Złość i poczucie obrzydzenia palą jak napalm. Nienawidzi Himmlera, Gottlieba i ludzi, którzy żyją, by czynić zło, nade wszystko zaś nie cierpi siebie, bo jest jednym z nich, bo nosi ten pieprzony mundur, który leży tak idealnie. W głowie dźwięczy mu echo wczorajszej rozmowy (Siadaj, Alexandrze, i słuchaj bardzo uważnie, zgubiliśmy garstkę Rusków i Heinrich z jakichś względów jest o to cholernie wściekły, nie możemy pozwolić sobie na ani jeden błąd więcej) i ten rozkaz, obrzydliwa wypluwka spaczonego umysłu (Ona jest sprytna, ukrywa się, ale tak zdołamy ją wykurzyć i odłóż to, proszę, wiesz przecież, co zrobię twoim siostrom, jeżeli…), i ta wściekłość wciąż kipiąca w żyłach (SCHOWAJ KŁY, ALEXANDRZE, I NIE WAŻ SIĘ MNIE ATAKOWAĆ).
Gottlieb nie naciska. W krótkich, żołnierskich słowach przekazuje polecenia przez radiostację; wjeżdżają do wsi w asyście wirujących płatków śniegu. Iskrzą niesamowicie, tańcząc w promieniach grudniowego słońca.
Gestapo wysypuje się z samochodów jak czarne przecinki. Drzwi pękają z trzaskiem, ktoś wrzeszczy ochryple, ludzie wywlekani są z domów na mróz. Dwie pielęgniarki z sanatorium doktora Bohna podnoszą raban, rosły SS-Mann bije jedną z nich kolbą pistoletu w kark. Dziewczyna zwisa w jego ramionach jak zwiędły przebiśnieg. Zewsząd pachnie strachem i świeżo upieczonym chlebem.
Alexander na miękkich kolanach wysiada z samochodu.
Nie zrobisz tego, ujada przerażony wilk w jego głowie. Nie zrobisz tego, po prostu nie!
– Alexandrze? – Gottlieb pogania go gestem.
Nie waż się, ty cholerny, zapchlony…!
Wydaje mu się, że to wszystko trwa straszliwie wolno, choć tak naprawdę gestapowcy uwijają się nad podziw sprawnie. W ciągu kilkunastu minut przed główną bramę ogrodów sanatoryjnych spędzono dobre trzy tuziny ludzi. Niektórzy mężczyźni próbują stawiać opór; huk kilku ostrzegawczych wystrzałów strząsa z pobliskich gałęzi śnieg. Paru osobom udało się sforsować blokadę na głównej ulicy i uciec. Nikt ich nie goni – i tak nadzieją się na uzbrojony patrol niecałe dwa kilometry dalej.
Kobiety modlą się i szlochają cicho. Dzieci, stężałe ze strachu tak bardzo, że nie są w stanie nawet płakać, kilku drabów szturchnięciami popycha do przodu. Kuśtykają przed oblicze Gottlieba, który poprawia czapkę, wyglądając jak aktor szykujący się do występu solowego. Ich zapach przywodzi na myśl zaszczute króliki.
Obersturmbannführer chrząka teatralnie i rozkłada ręce.
– Szanowna pani! – zaczyna. Jest utalentowanym mówcą; podgórskie powietrze niesie jego przyjemny, głęboki głos. – Zacznę od tego, że po półrocznych zabawach w kotka i myszkę spotkać panią – bo w to, że niebawem pomówimy osobiście, nie wątpię – to niewysłowiona rozkosz. W zeszły czwartek próbowałem przekazać wyrazy uszanowania od mojego mocodawcy, niestety niefart sprawił, że rozminęliśmy się w drodze.
Gottlieb gestykuluje z emfazą. Każdy ruch jego ręki zaburza powietrze przesiąknięte odorem wody kolońskiej i okrucieństwa. Alexander trzęsie się w duchu. Czuje krew i, och, błagam, zabij go, dopóki na ciebie nie patrzy.
Zagryza zęby, przydługie górne kły kaleczą mu dziąsła.
– Pragnę być z panią całkowicie szczery – ciągnie Gottlieb zimno. – Może być pani pewna, że nie usłyszy z moich ust ani słowa, które byłoby kłamstwem. To bardzo ważne, abyśmy mieli jasność w tej sprawie. Wiem, że ma pani bazę na szczycie góry, tak ukrytą, że moi chłopcy mogą do usranej śmierci przepatrywać krzaki, ale nie znajdą po niej śladu. Wiem też, że los biednych i skrzywdzonych nie jest pani obojętny… Ufam, że moja przesyłka z Glatz nie sprawia kłopotu.
Zabij go, po prostu go zabij, skocz i przegryź mu gardło!
Alexander stoi bez ruchu, zaciskając prawą pięść w kieszeni paradnego płaszcza. Pazury orzą mu wnętrze dłoni; wie, że bunt nie ma sensu – nawet jeśli zabije Gottlieba, jego ludzie zrobią z niego sito, depeszę o zajściu Himmler odbierze jeszcze przed obiadem, a Sylvia, Diana i Erika będą martwe, zanim Heinrich zasiądzie do kolacji.
– Jeśli pamięta pani moją deklarację szczerości, proszę potraktować poważnie to, co teraz powiem. Mam tu na oko trzydziestu niewinnych ludzi. Każę ich rozstrzelać, jeśli pani się nie zjawi. Zacznę od dzieci.
Na niewielkim placyku zapada aksamitna cisza. Oddechy parują na zimnym powietrzu, jakiś chłopiec dławi się szlochem. Alexander dostrzega chudą dziewczynkę – jest nieludzko spokojna i kredowobiała na twarzy, jej włosy mają ten dziwny kolor, którego wilkołak nie widzi – i nagle jest pewien, z jakiegoś powodu po prostu wie, że Gottlieb zacznie od niej.
– Dressler – mówi Obersturmbannführer, niedbałym gestem wskazując dziecko.
Wywołany gestapowiec przyskakuje do dziewczynki, wyszarpując pistolet z kieszeni płaszcza. Huk jest tak głośny, jakby strzelał w zamkniętym pomieszczeniu.
Dziecko o szarych włosach nie rusza się. Patrzy Alexandrowi prosto w oczy, a ten dygocze, porażony siłą jego spojrzenia. Zdezorientowany policjant ogląda lugera; wilkołak kątem oka łowi błysk kuli w śniegu dobre dziesięć metrów dalej.
Nie ma pojęcia, co właśnie się stało, ale jest pewien, że drugi raz nie nastąpi.
Zrób coś, błagam! – ujada w jego głowie wilk.
– Dressler, na litość boską, czy ktoś cię uczył strzelać?
Lufa znów ląduje przy jej skroni. Twarz dziewczynki kurczy się, błyszczące oczy stają się wielkie, straszne. W powietrzu wibruje głuchy warkot. Nagle kilka rzeczy dzieje się jednocześnie.
– Frieda! – wrzeszczy dziecko przejmująco. Luger wypala, ale to Dressler pada z przestrzeloną skronią. Warkot narasta, przeradza się w ryk ośmiocylindrowego silnika.
Na placu wybucha chaos. Padają strzały, wszystkie niecelne; ktoś potrąca Alexandra, w biegu dobywając broni. Mała dziewczynka wciąż krzyczy w imponująco wysokich rejestrach. Ludzie przepychają się we wszystkich kierunkach, wiedzeni odruchem ucieczki przed potężnym terenowym wozem, który nadciąga od wschodu, miażdżąc kołami śnieg.
Skórzany dach jest złożony. Za kierownicą siedzi biały, długowłosy kot.
– Wsiadajcie! – woła zdumiewająco grubym głosem. – Szybko!
Dziewczynka otrząsa się ze stuporu, biegnie w stronę auta. Lufa celuje w jej plecy; Alexander widzi ją i w jednym momencie umiera ze strachu, bo choć już spina się do skoku, wie, że nie zdąży. Gottlieb jest czerwony ze złości, ale mierzy pewnie.
Na skraju pola widzenia czarny cień. Kot z wściekłym piskiem rzuca się na rękę dzierżącą pistolet; oficer krzyczy i traci równowagę.
– Alexander! – wyje, jego oczy płoną z furii.
Biały kocur wrzuca wsteczny bieg i brawurowo wycofuje wóz z ciżby. Nie wiadomo kiedy zdążył rozłożyć dach; Alexander widzi zza szyb niewyraźne sylwetki i ma wrażenie, że weszło ich tam znacznie więcej, niż to producent mercedesa przewidział.
Warczy głucho i rzuca się w pogoń. Czarny W31 bierze ostry zakręt i, zamiast drogą na wschód, pędzi w stronę lasu. Potężne koła buksują na lodzie. Smród benzyny jest nie do wytrzymania, lewa łapa pulsuje bólem, z piersi wyrywa się skowyt.
Wilk biegnie przez las. Ścigają go krzyki i warkot silników pędzących za nim aut. Zapach magii potężnieje, jest teraz wszędzie, wierci w nozdrzach jak pieprz. Strzały terkoczą miarowo. Padające drzewo wali się z łoskotem; Alexander uskakuje, ujadając.
Zapach lasu zmienia się. On żyje, żyje i jest groźny, chce go zabić.
Trzask tłuczonego szkła.
Łapy przeszywa ból. Ostre, twarde jak stalowe liny kłącza pełzną po ziemi, dopadają go, bezlitośnie wpijają się w łapy, wgryzają pod żebra. Wilk wyje, szamocząc się rozpaczliwie, choć wie, że tylko pogarsza sytuację. Wpadł w sidła.
Ciemność otula go jak miękki, czarny płaszcz.
***
– Chodź, połóż się, Estero. On cuchnie kundlem, ale jest naprawdę ciepły.
– Ma wysoką gorączkę. Konwalie podcięły mu ścięgna i przebiły płuca.
– Ależ właśnie o tym mówię: jest cieplutki jak piecyk. No chodź.
***
Alexander dryfuje w miękkiej pustce. Jest bardzo daleko od samego siebie, ale nie chce wracać; własne ciało wydaje mu się obrzydliwe. Ktoś odsłania je i rozbiera na kawałki, a potem składa ze skrupulatnością szwajcarskiego zegarmistrza. Wilk obserwuje jego wysiłki obojętnie.
Śni o siostrach.
Są w salonie ich rodzinnego domu w Schwarzwaldzie. Przed kominkiem leży niedźwiedzia skóra, trzy małe szczenięta skaczą po niej, gryząc się wzajemnie. Powietrze nagle przeszywa wysoki pisk; ktoś naruszył ścisłe reguły zabawy. Brat unosi wzrok znad „Czarodziejskiej góry” i warczy głucho. Status quo zostaje przywrócony.
Wilk czuje zapach szpitala i z ulgą odpływa gdzieś dalej.
***
Świadomość wraca do niego z hukiem. Czymś zasłonięto mu oczy, nos i usta zapycha masa zbitego włókna. Klatka piersiowa unosi się i opada w rozpaczliwej próbie nabrania oddechu. Brakuje mu powietrza.
– Ten chłopiec umiera, Grimalkinie – słyszy.
– Moje serce rozdziera szczery żal, Estero. Może i zasłużył na swój los, ale jakiż to smutek widzieć świecę tak krótkiego życia zdmuchniętą przez zimny, obojętny oddech nocy. O, biedna, nieszczęśliwa dusza! Ogarnięta wieczną ciszą, na wieki tkwiąca w pustce i bezwładzie śmierci…
– Grimalkinie…
– Nie, pozwól mi, Estero. Musimy wyrzucić swój żal. Na głos, nim zastygnie w nas niczym lawa, w której skamienieją nasze serca.
– Grimalkinie, ty go dusisz. Zejdź mu z twarzy, proszę.
– Och.
Kłąb śmierdzącego futra znika. Alexander podrywa się do siadu i kaszle. Opuchnięte gardło płonie mu żywym ogniem, każdy centymetr ciała wrzeszczy z bólu.
Ktoś rozebrał go do naga, opatrzył rany (dużo, jak dostrzega z niepokojem) i położył w skromnej, ale gustownie urządzonej sypialni. Alexander nie rozpoznaje tego miejsca, tych mebli z wiśniowego drewna i reprodukcji van Gogha, która w niebezpieczny sposób zdaje się w ogóle reprodukcją nie być. Alexander bardzo lubi malarza za nadużywanie barw, które wilk widzi dość dobrze.
Na udach czuje ciepły ciężar. Musi zmrużyć oczy, by z tła śnieżnobiałej pościeli wyłowić zarys kota.
– Obudził się – mówi zwierzę zadziwiająco tubalnym barytonem. – Chwalmy Pana.
Kotka w nogach łóżka wypręża grzbiet, jakby nie miała w nim kości. Alexander próbuje wstać. Ktoś łapie go za ramiona i delikatnie popycha na poduszki, to tamta dziewczynka ze wsi – jest umyta, lepiej ubrana i całkowicie spokojna.
– Leż – mówi.
– To byłaś ty? – pyta wilk. Jest słaby jak ślepe szczenię, kręci mu się w głowie. – Byłaś tam od początku?
Dziecko przecząco kręci głową.
– Leż. Ona zaraz do ciebie przyjdzie.
– Kto? – rzuca, chociaż przecież wie.
– Pani Frieda.
***
Kariera Alexandra Leitza w SS trwa od osiemnastu miesięcy. Zdążyli przeszkolić go, jak powinien radzić sobie w sytuacjach ekstremalnych, z groźbą wiszącej nad głową obławy, depczącym po piętach szpiegiem, niewolą i torturami. Wie, jak oszukać wariograf, rozkręcić gniazdko elektryczne wykałaczką i zabić dziesięciu ludzi na raz.
Ale nie jest przygotowany na to, że czarownica okaże się piękna.
– Musisz teraz oszczędzać ciało – mówi, z wprawą pielęgniarki wymieniając opatrunki. Stojąca przy łóżku dziewczynka posłusznie zbiera pokrwawione płatki gazy. – Masz przebite lewe płuco, sześć pękniętych żeber, niegroźny wstrząs mózgu, kompletnie przecięte ścięgna Achillesa, rozległe urazy mięśni brzucha i ranę postrzałową. Normalny człowiek byłby już martwy, ale na tobie goi się jak na, nomen omen, psie.
Alexander przez chwilę boi się oddychać. Mechanizm, który w ciągu ostatniego roku pracowicie instalowano mu w głowie, wolno, z ociężałym zgrzytem zaczyna pracować.
– Kto mnie operował?
– Ja.
– Jak?
Kobieta uśmiecha się lekko.
– „Wiedźma” to kobieta, która dużo wie. Byłam doktorem medycyny w Lyonie.
Po niemiecku mówi doskonale, ale z dziwnym, jakby lekko staroświeckim akcentem. Jest szczupła, niewysoka i zadziwiająco młoda, choć jej piwne oczy wyglądają jak przeklejone z dużo starszej twarzy. Do baśniowego obrazu wiedźmy pasuje mniej więcej tak udanie, jak świni odpowiada rola operowej diwy. W kremowych rękawiczkach i pachnącym heliotropami kostiumie od Chanel przypomina córkę kulturalnego attache bardzo bogatego kraju.
Dotyka go bardzo delikatnie.
– Jak długo byłem nieprzytomny? – pyta Alexander schrypniętym głosem, bo czuje nagle, że coś powiedzieć należy.
– Osiem dni.
Osiem dni!
– Co się stało z…
– Gottliebem? Jest w ogrodzie. – Wiedźma wstaje, jedwabna bluzka napina się na jej drobnych piersiach. – Na razie odpoczywaj.
***
Więc wilk odpoczywa.
Nie rozumie, dlaczego jeszcze żyje i nie wie, jak długo ten wielce pożądany stan może potrwać. W panice zaciska na kołdrze obie pięści, usiłując uspokajać oddech i węsząc. Po zapachu orientuje się mniej-więcej w rozkładzie domu (a w każdym razie wie na pewno, gdzie jest kuchnia i toalety), z przerażeniem łowi woń błąkających się w okolicy kotów. Potęgę wiedźmy wyraża liczba jej chowańców. Frieda jest silna; według raportów ma ich około pięćdziesięciu.
Alexander ze łzami w oczach wścieka się, bo raporty kłamią.
Kotów naliczył sto dwadzieścia sześć.
Dwa z nich dotrzymują mu towarzystwa. Mają po sześć palców i potrafią mówić; Alexander płacze ze złości, zmuszony słuchać ich paplaniny, płacze tak długo, aż połamane żebra zaczynają go boleć z ledwo wstrzymanego śmiechu, bo Grimalkin – ta biała kula śmierdzącego futra – ma niewyczerpany zasób zabawnych anegdot, które wygłasza tym swoim jowialnym barytonem. Alexander zgrzyta zębami i gra z kotem w szachy. Rozmawiają o lasach Schwarzwaldu (do których obaj żywią ciepłe uczucia), o literaturze (Grimalkin uważa Manna za idiotę, przez co Alexander z czystym sumieniem za idiotę bierze Grimalkina) i wojnie (kot jest na bieżąco z doniesieniami z frontów). Czas płynie bardzo spokojnie; z nudów zaczynają się lubić.
Alexander nie wie, dlaczego łaciata kotka, która syczy i skarży się na odór psiej sierści, każdej nocy śpi na jego poduszce. Zdaje się, że nie wie tego też sama Estera.
Frieda odwiedza go rano i wieczorem. Wymieniane są opatrunki i zdawkowe uprzejmości; Alexander drugiego dnia spostrzega, że wyczekuje tych spotkań i wie, że to będzie komplikowało sprawę.
Czarownica ma rację, jego rany goją się w mgnieniu oka. Po trzech dniach ostrożnie wstaje, zirytowany, że od samego rana czeka już na niego szlafrok i para miękkich pantofli o dobrym numerze.
Posiadłość wiedźmy wpędza go w zakłopotanie. Sam nie wie, czego się spodziewał (chatki na kurzej stopie?), ale dom przechodzi jego najśmielsze oczekiwania. To cały folwark z kremowego kamienia, otulony ścianą złocistego, sosnowego lasu, gustownie urządzony i rozplanowany (Alexander ma wrażenie, że widzi tu cień ręki Eiermanna). Pół stodoły zmieniono w garaż. Pachnące heliotropami powietrze wibruje od magii; pradawne miejsce kultu tętni mocą, naturalnie podtrzymując chroniące je czary.
Wyczuwa ludzi, ale nigdzie ich nie widzi. Porządku w domu pilnują koty – uwijają się w kuchni, dzierżąc noże w łapach o przeciwstawnych kciukach, zamiatają i robią pranie. W jednym z gabinetów na piętrze każdego dnia materializują się gazety. Alexander wyławia kątem oka nagłówki po niemiecku, francusku, angielsku i hiszpańsku – gromada kotów segreguje je na osobne kupki.
– Kat! – syczą, kiedy je mija. Ich żółte oczy pałają wściekłością. – Morderca!
Nie musi nawet iść do ogrodu; dokładnie wyczuwa nutę sześciu rozkładających się pod ziemią ciał. Trup Gottlieba ostro pachnie jodyną, jak ktoś, kogo przed śmiercią próbowano ratować.
Tego dnia wiedźma po raz pierwszy zaprasza go na kolację. Do stołu usługuje Grimalkin, zamiast obroży ma wytworną muchę, a na pysku – komiczną powagę. Alexander nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Frieda w kobaltowej sukni wygląda tak wspaniale, że chce mu się wyć.
Podano wyśmienite małże z Tuluzy i kaczkę Moulard nadziewaną foie gras. W przerwie pomiędzy przystawką a głównym daniem rozmawiają o wojnie. Czarownicy nie interesuje projekt Riese; wie, że w podziemnym kompleksie na życzenie Führera wiedźmy mają tworzyć bojowe golemy.
– Nasz ukochany akwarelista traci cierpliwość – mówi, upijając łyk cointreau. – Rozpoczął ofensywę w Ardenach. To bez znaczenia, wojna skończy się w maju.
– Potrafi pani odczytać przyszłość?
– Potrafię odczytać gazety. – Przez jej twarz przebiega cień uśmiechu.
– Gottlieb używał tych samych słów – mówi nagle Alexander. – „Ukochany akwarelista”.
Czarownica odstawia kieliszek. Jej rysy nagle twardnieją, czarna, zmysłowa linia ust zmienia się w gniewnie zaciśniętą kreskę.
– Popisy oratorskie tego makiawelicznego sukinsyna są mi dobrze znane, Alexandrze – odpowiada spokojnie, a on nagle wpada w popłoch, chce się wytłumaczyć, powiedzieć jej, że wcale nie popiera Gottlieba, że jeśli go zabiła, to świat stał się nieco lepszym miejscem, że głęboko brzydzi się powodu, dla którego tu jest i robi to, co robi.
– On… – Odchrząka, bo zasycha mu w gardle. Brzmi to jak warknięcie psa. – On jest człowiekiem owładniętym ideą, choć nie dam sobie ręki uciąć, że jest to idea niezwyciężonych Niemiec.
– Jego idea to pieniądze. Dwieście tysięcy franków szwajcarskich, które dostanie za moją głowę.
Alexandra po raz kolejny nachodzi szalona myśl, by opowiedzieć jej o wszystkim – o zabójstwie jego rodziców, splądrowanym schwarzwaldzkim domu, zadaniu, siostrach…
– Dwieście tysięcy franków szwajcarskich – ciągnie Frieda – które w chwili mojego ujęcia wpłyną na konto pewnej kliniki w Zurychu. Na leczenie i rehabilitację jego syna. Dlaczego nie jesz, Alexandrze? Nie smakuje ci kaczka?
***
Dni mijają w ciszy, odseparowane od czasu świata złocistą ścianą lasu i rozpiętych w nim czarów. Alexander dochodzi do zdrowia. Po folwarku porusza się swobodnie, a ukryci w budynkach gospodarczych ludzie darzą go lodowatą uprzejmością. Starannie omija kurniki; na widok żywego drobiu wilk w jego wnętrzu ujada z uciechy.
Wieczory spędza na rozmowach z wiedźmą. Frieda jest ostrożna i mówi niewiele, ale z dnia na dzień w zapach jej ciała wkradają się zaciekawienie i akceptacja. Alexander wie, że ma mało czasu. Jest tylko młodym mężczyzną, natura każe mu w tym starciu przegrać.
Mechanizm w jego głowie pracuje gładko. Wilk obwąchuje ściany, szukając zmian w strukturze tynku wskazujących skrytki. Pod nieobecność czarownicy przetrzepuje dom – szuka czegokolwiek, punktu, o który sztab operacji mógłby się zahaczyć, by zmusić ją do uległości. Sposobu na złamanie zabezpieczającego czaru. W głowie szkicuje plan folwarku – robi to do upadłego, tak długo, aż potrafi na wyrywki opisać każdy fragment posiadłości z dowolnego miejsca. Gottlieb nie żyje, ale są inni – musi stąd uciec i powiedzieć im wszystko, co wie, opracować plan ataku na Zobtenberg, nim dotrze do niego, że jest beznadziejnie zakochany.
Na dwa dni przed Wigilią w ścianie jadalni odkrywa mechanizm, który wpuszcza go do sekretnej biblioteki. Metodycznie obwąchuje książki, szuka tych, których dotykano niedawno lub wyraźnie częściej, tych, które były w rękach innych ludzi…
– Mniej więcej to miałam na myśli, nazywając Henriego makiawelicznym sukinsynem – słyszy nad sobą.
Gwałtownie podrywa głowę. Wiedźma stoi na galeryjce, skrzyżowane w nadgarstkach ręce opiera o kutą balustradkę. Nie wydaje się zła. Raczej smutna.
Palą go policzki. Jasny szlag, jak mogłeś jej nie wyczuć?!
– Ja…
– Nie przeszkadzaj sobie. Dotarcie tutaj kosztowało cię przebite płuco.
W jednej chwili uchodzi z niego całe powietrze. Chce się położyć na podłodze i zwinąć w kłębek; jest pusty jak drylowana śliwka.
– Nasz wspólny przyjaciel wiedział, że udzielam schronienia potrzebującym, muszę więc mieć do dyspozycji duży dom. Domyślił się, że ukrywam go czarami, skoro nie jest w stanie znaleźć go od marca. Domyślił się też – lub ktoś mu powiedział – że tego rodzaju zaklęcia są trudne w utrzymaniu, więc muszę korzystać z miejsca emanującego naturalną mocą. Zobtenberg od wieków funkcjonuje jako miejsce kultu. Dawniej wierzono, że na szczycie odbywają się sabaty czarownic. – Frieda uśmiecha się półgębkiem.
Alexander milczy. Nie istnieje nic, co mógłby teraz powiedzieć.
– Przewidział, że do posiadłości nie dostanie się nikt, komu na to nie pozwolę. Dlatego kazał strzelać do dziewczynki najbardziej podobnej do twojej najmłodszej siostry, wiedział, że spróbujesz ją uratować. Wiedział, że jeśli to zrobisz, ja spróbuję uratować ciebie. Że tak czy siak nie zostawię nikogo na pewną śmierć w lesie, nawet jego. Ale nie, to jeszcze nie makiawelizm. To tylko zwykły spryt.
Wiedźma schodzi z galeryjki, uważnie stawiając stopy na wąskich schodkach. Jej wysokie obcasy dźwięczą miarowo. Wilk wyje w duchu, bo wie, że nie obroni się przed tym, co Frieda zaraz powie.
– Gottlieb ma za zadanie dostarczyć mnie do Berlina, chętną do współpracy lub tak połamaną, że moje chęci nie miałyby znaczenia. Obiecano mu za to zdrowie syna. Wie, że nie wtargnie tu siłą, więc przysyła mi swojego najlepszego szpicla, który ma szansę wylizać się z ran, gra w szachy z moim kotem i rozmawia po francusku o poezji.
Kobieta jest już na parterze, stoi tuż przed nim; musi zadzierać głowę, by spojrzeć mu w oczy, ale to Alexander czuje się cholernie mały i chory.
– Wie, że ja też się boję i tkwię tu sama z bandą kotów, więc – nie, nie przerywaj mi, Alexandrze! – więc przysyła mi młodego mężczyznę, który gardzi sobą i umiera ze strachu o rodzinę, przysyła mi go, żebym nie kiwnęła palcem, kiedy przewraca mój dom do góry nogami. Bo jest mi go szkoda, bo jego zielone oczy są naprawdę piękne, bo jest dobrym człowiekiem, którego złamano. Gottlieb liczy, że jeśli będzie miał szczęście, jego szpieg zdoła mnie zmiękczyć. A jeśli nie, to przynajmniej wypuszczę go żywego.
Wilk chwieje się na nogach, raptownie słaby, jakby ugodzono go w splot słoneczny. Podłoga faluje lekko. Nie wie, co powiedzieć, więc wypala tylko:
– Żółte.
– Co takiego?
– Moje oczy są żółte.
Przez chwilę myśli, że kobieta go uderzy. Ale jej ręka zamiera w pół ruchu, centymetry dzielące ją od jego twarzy pokonuje bardzo wolno. Kiedy dociera do celu, Alexander czuje potężny dreszcz, jak w chwili przemiany; fala gorąca spływa z jej palców i wypala mu siatkówki. Wrzeszczy, szarpie się, zaciskając powieki, i w chwilę później jest wolny.
Powoli otwiera oczy. Świat staje się ostry i zachwycająco barwny. Widzi wszystko, po raz pierwszy w życiu widzi wszystko tak jak człowiek, dostrzega barwy, które zawsze odbierał jako odcienie szarości, żółci i błękitu. Wiedźma bez słowa wskazuje mu wysokie tremo. Mężczyzna w odbiciu ma tęczówki o dziwnym, świeżym kolorze, którego Alexander nie potrafi nawet nazwać.
A usta Friedy nie są czarne. Ich ton zawsze już będzie kojarzył mu się z bólem i wściekłym pożądaniem, z chwilą, kiedy ona uśmiecha się smutno i mówi:
– Wynoś się z mojego domu, Alexandrze. Możesz odejść wolno, ale jeżeli ujrzę ciebie – lub kogokolwiek – na mojej górze w mundurze Gestapo, zrozumiesz, dlaczego Niemcy na cmentarz mówią „Friedhof”.
***
8 maja 1945 Rzesza ogłasza kapitulację. Wojna kończy się, Wehrmacht ucieka z Dolnego Śląska, porzucając rozgrzebane sztolnie. Plany znikają w niewyjaśnionych okolicznościach, podobnie jak kilka przetrzymywanych w odosobnieniu kobiet.
Do akcji wkraczają bojówki Werwolf. Mówi się, że dowodzi nimi człowiek o zielonych oczach, ten sam, którego ponoć widziano w towarzystwie Eisenhowera.
Wilk robi to, co potrafi najlepiej. Węszy.
Ma teraz dużo wyższy stopień. Jego ludzie śledzą transfery pieniężne, wie, że zaraz na początku stycznia na konto jednej z klinik w Zurychu wpłynęło dwieście tysięcy franków. 16 maja po serii udanych operacji Klausa Wolfganga Gottlieba odbiera piękna kobieta. Przedstawia się jako Frieda Richter, z papierów wynika, że jest ciotką chłopca.
Pościg, który zmierza jej tropem aż do granicy, na polecenie Alexandra odpuszcza. Wilk nie jest gotowy. Czeka.
***
– Tutaj wystarczy? – pyta kierowca ciężarówki, zatrzymując się na skrzyżowaniu nieopodal wsi Sulistrowiczki.
– Tak, dziękuję – odpowiada mężczyzna i wysiada.
Jest młody – najwyżej dwadzieścia pięć lat – wysoki i barczysty. Motocyklowa kurtka leży na nim jak mundurowa bluza; kierowca napotyka jego spojrzenie i czuje na plecach dreszcz, bo tamten ma oczy zielone jak trawa.
Ale patrzy mu z nich dobrze.
– Stąd na Sobótkę najlepiej czerwonym szlakiem. Pan pewny, że nie trza podwieźć bliżej?
Ale nieznajomy dziękuje raz jeszcze i odchodzi.
Podejście na szczyt zajmuje mu mniej niż dwie godziny. Alexander trudniejsze fragmenty pokonuje na czterech łapach; tym razem pułapki ignorują go, jakby składał się z dymu. Woń lasu zmienia się: pietruszka, rozmaryn, szałwia, tymianek…
Folwark na szczycie góry materializuje się między jednym mrugnięciem a drugim. Brama zdobna w żelazny łeb kota uchyla się bez szmeru. Zewsząd obserwują go oczy.
Żółte, o pionowych źrenicach, niebezpiecznie zmrużone lub rozszerzone zdziwieniem, i te piwne. Sto dwadzieścia siedem par.
Frieda czeka przed frontowymi drzwiami.
– Nie spieszyłeś się.
– Miałem do załatwienia parę spraw.
– Jakich?
– Wolę porozmawiać o tym przy kolacji.
Kąciki jej ust unoszą się.
– Gdzie są twoje siostry?
– Z watahą z Wolfsberg, pod opieką wilczyc. To blisko i będą z nimi bezpieczne, ja nie miałbym pojęcia, jak wychować trzy dziewczynki. Kiepski ze mnie starszy brat.
– Włodarz.
– Słucham? – Alexander unosi brwi. Koty ocierają mu się o łydki, mrucząc jak silniki diesla.
– Szczyt Wolfsberg teraz nazywa się Włodarz – mówi spokojnie wiedźma, a jej uśmiech poszerza się. – Wiele spraw uległo zmianie, Alexandrze. Teraz jesteś kryminalistą.
Struchlały wilk milczy nagle. Wnętrzności szarpie mu pierwotna chęć, by paść na grzbiet przed silniejszym i, odsłoniwszy szyję, dopraszać łaski.
– Szukasz u mnie azylu? – pyta wiedźma miękko, a jej ton spośród wielu spraw, które są zagmatwane, tych kilka najważniejszych czyni prostszymi.
– Nie – odpowiada wilk. – Szukam ciebie. Zawsze szukałem.
***
Kobieta śmieje się, zbiegając po schodach. Mężczyzna jest bardzo wysoki, musi schylić się, by wziąć ją w objęcia. Kiedy podnosi ją, oczy świecą mu jak dobrze oszlifowany szmaragd.
Z wysokości dachu przypatrują im się dwa koty.
– Słowo daję, kundle są z miotu na miot coraz głupsze – mówi ten biały, elegancko owijając łapy ogonem. – Znowu wpadł w jej sidła. Drugi raz!
– Ale przyznaj, Grimalkinie, te są zastawione lepiej – odpowiada mu szylkretowa kotka.
– Co to za pułapka, w którą wpadają obie strony?
– Malkontent – mruczy Estera i ziewa z gracją. – To normalne, Grimalkinie. Każdy chce należeć do kogoś.
– Co teraz będzie?
– Czekamy.
– Na co?
– Aż świat zazieleni się na śmierć.