Jacek przycupnął na niewielkiej skałce, w samym centrum piekła, tuż przed tronem Lucyfera. Pan Piekieł był zajęty oglądaniem inscenizacji jednego z ostatnich wyjątkowo okrutnych morderstw w wykonaniu dwóch pomniejszych diabłów. Śmiał się przy tym na całe gardło, jak dziecko na występie klauna. Gdy sztuczna krew wypłynęła z zadanej na niby rany, wstał i zaczął bić brawo.
Chłopak siedzący pod tronem westchnął. Westchnienie to było tak przeciągłe i tak żałosne, że jeden z pomniejszych czartów, który pełnił rolę narratora, zamarł w połowie zdania. Chłopak westchnął ponownie. To rozproszyło dwóch diabłów-aktorów. Jeden z nich markując cios zamachnął się odrobinę zbyt mocno, drugi zamiast wyćwiczonym ruchem uchylić się na milimetry przyjął fangę prosto w nos, po czym oba zaczęły tłuc się całkowicie na serio. Taki obrót sytuacji sprawił, że Lucyfer był w siódmym piekle, śmiał się jeszcze głośniej, a oczy nabiegły mu łzami.
Perkowski westchnął po raz trzeci. Pan Piekieł wreszcie zwrócił swoje oczy w stronę chłopaczka siedzącego u stóp schodów. Jacek był jednym z jego ulubionych osadzonych, a życie i kartoteka kryminalna niepozornego chuderlaka zawstydziłaby nawet Belzebuba i Borutę.
– Co się stało Jaca? – spytał Lucyfer schodząc ze swojego tronu – coś nie tak? Ktoś był dla ciebie niemiły? Jeśli tak to powiedz słowo, a natychmiast każę grzać smołę!
Pstryknął palcami, a tuż obok pojawiło się stadko pękatych, czerwonych chochlików niosących wielki gar. Przy każdym kroku na łyse łepetyny noszących wylewała się czarna, kleista maź, na szczęście ledwie ciepła.
– Nie… tu niczego mi nie brakuje. – Jacek machnął ręką z wyraźną rezygnacją. – Chodzi o moje życie.
– Aaa… – Lucyfer usiadł obok i objął go niczym ojciec pocieszający syna, który dostał pierwszą w życiu dwóję ze sprawdzianu. – Wiele osób nie może pogodzić się z tym, że ich koniec musi wreszcie nadejść. Wiem, że stać cię było na więcej, ale nawet najbardziej utalentowani artyści noża muszą kiedyś…
– Ja nie o tym. – Kilka chochlików syknęło, gdy Perkowski przerwał Panu Piekieł w połowie zdania, ale Polak był jego pupilkiem i mógł sobie pozwolić na więcej – Po prostu minęło już tyle czasu od śmierci, a ja nadal myślę o tym, co po sobie zostawiłem. Nie mogę przez to spokojnie spać.
– A czemużby nie? – Szatan wstał i wziął się pod boki. – Jaca, załatwiłeś pięć kobiet, można powiedzieć, że hurtem. Popisałeś się przy tym tak, że ho ho! My tutaj wszyscy śledziliśmy twoje postępy, obstawialiśmy wyniki, trzymaliśmy kciuki. Wiem, wiem, że jesteś ambitny i było cię stać na więcej, ale nie myśl, że spocząłeś na laurach. Spójrz na to z drugiej strony. Działałeś nienagannie, zacierałeś wszystkie ślady, byłeś czujny jak żbik. Policja przez całe lata goniła w piętkę, ba, nawet teraz nie wiedzą jak ugryźć tę sprawę, nawet diabli nie wiedzą jaki był twój modus operandi. Nikt nie poznał twojego imienia, nikt nie widział twojej twarzy, no… może poza ofiarami.
– I właśnie w tym sęk Lucjan – powiedział Jacek – skończyłem pod kołami pociągu jak byle kiep. Kariera zapowiadała się znakomicie, miałem plan, miałem środki. Motywu w sumie nie miałem, ale czy to ważne? Wystarczyło jedno przypadkowe popchnięcie na stacji kolejowej i proszę, jestem tutaj i co? Nic! Wiesz jak mnie nazywają teraz, po tylu latach? Nieuchwytnym Nożownikiem! To niesprawiedliwe. Powinienem widnieć we wszystkich angielskich kronikach pod własnym imieniem i nazwiskiem. Powinienem być sławny!
– No ale co ja mogę na to poradzić? – Władca Piekieł westchnął. – Wiesz jak jest, nie ja ustalam zasady. Nie mogę cię ożywić i nie mogę ingerować za bardzo w przeszłość. Inaczej ten na górze powiesiłby mnie na suchej gałęzi, nie będę mówił za co.
– Ale Krwawym Benderom pomogłeś, zmieniłeś przeszłość.
– Oj, teraz mi będziesz wypominał. Z Benderami to była odwrotna sprawa. Oni nie chcieli być wymieniani z nazwiska. Poza tym, chodziło o jakieś tam pogańskie kulty, rozwalanie czaszek, te sprawy. Było na kogo zwalić winę za maczanie palców w Księdze Przeznaczenia.
– Ja nie wypominam… ja tylko mówię jak jest. Też chciałbym dostać swoją drugą szansę.
– Dobrze, zrobimy tak… – Lucyfer zamyślił się na chwilkę. – Pozwolę ci napisać jeden list. Do kogokolwiek. Nagniemy trochę czasoprzestrzeń i wyślę jednego z moich do Londynu z przesyłką. Ty musisz tylko napisać „Nazywam się tak i tak, przyznaję się do wszystkiego”. I gotowe.
– Coś takiego nie przejdzie… – Jacek machnął ręką. – Jeszcze za mojego życia ludzie wysyłali do prasy listy jako ja. Musieliby mieć niezbity dowód, żeby uwierzyć.
– No, a nie masz jakiejś bo ja wiem… pamiątki? Pierścionka z palcem ofiary w środku albo czegoś w tym stylu?
– W chwili śmierci miałem w torbie tylko nerkę jednej z ofiar. W formalinie.
– Ach, ta twoja ułańska fantazja. Ty… – Lucyfer zwrócił się do jednego z pomniejszych diabłów – Skocz do szafki z materiałem dowodowym za lata 1888-1891, nazwisko Perkowski. Biegusiem, raz-dwa. I znajdźcie mi jakieś pióro i atrament.
– Miejmy nadzieję, że to wystarczy.
– Mogę ci dać tylko jedną szansę, Jaca. Do kogo planujesz napisać?
– Nie wiem, może do inspektora, który prowadził śledztwo? Albo lepiej nie… chłopina nie był zbyt rozgarnięty. O! Już wiem! Lusk. Znałem go osobiście jeszcze za życia, na pewno mnie skojarzy.
– To już od ciebie zależy. Dla mnie to możesz nawet napisać do św… – Lucyfer przerwał na chwilę, po czym zniżył głos do szeptu i dokończył. – Świętego Mikołaja.
Chochlik, który został wysłany po nerkę wyrósł jak spod ziemi, szturchnął Jacka w bok i podał mu słoik z pływającym w środku organem.
– Jest tylko pół. – zaskrzeczał.
– Całej nie było? – spytał Lucyfer, patrząc na pół nerki, zatopionej w nieco mętnej cieczy.
– Aktualnie tylko to mamy na magazynie dowodowym.
– Przepraszam… – Tuż obok pojawił się drugi chochlik, taszczący na plecach za duży jak na niego rulon papieru, gęsie pióro i drobną buteleczkę z gęstą, czarną cieczą.
– Melduję, że mamy deficyt atramentu.
– A to dlaczego?
– Bośmy się skomputeryzowali. – Chochlik wypiął dumnie pierś. - Weszliśmy z hukiem w dwudziesty pierwszy wiek. Możemy wysłać wiadomość w formie elektronicznej. Tak zwany imejl.
Lucyfer zamknął oczy i zaczął masować skronie. Dobry nastrój prysł jak mydlana bańka.
– To musi na razie wystarczyć… Teraz tylko napisz kilka słów.
– Jak zacząć? – Jacek poskrobał się po głowie. – Cholera jasna, tak dawno nie pisałem listu. Może powinienem napisać skąd piszę, wiesz… że to pismo pośmiertne. Gdy rodzina przesyłała mi listy z domu, to na górze było napisane „Ze Zgierza”.
– Dobry pomysł. Trzeba zachować jakąś elegancką formę, niech widzą, że nie mają do czynienia z jakimś wieśniakiem.
– No to będzie tak… „Z… piekieł…” I co dalej?
– Wspomnij o… – Lucyfer potrząsnął słoikiem.
– No to niech będzie tak… „Posłał żem panu pół nyrki, którom wyjołem jednej kobicie i zahowałem dla pana…” O cholera, dawno nie pisałem po angielsku. Tu mogą być jakieś błędy.
– Pokaż no mi to… – Lucyfer przeczytał nakreślone przez przyjaciela słowa – Mi się wydaje w porządku. Poza tym każdemu może się zdarzyć jakiś babol.
– No dobra… Idziemy dalej. „Drugom czenść usmażyłem i zjadłem, dobra była. Mugbym panu wysłać pokrfawiony nusz, którym żem jom wyrżnoł, tylko że pan poczekać trohe muszisz. Niży podpisany…” No i teraz podpis. „Jacek…” – morderca naskrobał swoje imię na pożółkłej karteczce.
– Może wypadałoby jakoś oznajmić, że już nie żyjesz, żeby to faktycznie wyglądało jak list piekła. – Podsunął mu Lucyfer.
– Nie mam już atramentu, starczy mi najwyżej na kilka liter. Jak po angielsku pisze się „świętej pamięci”?
– Nie wiem… Rzadko bywam w Anglii, jak już to na rozstajach dróg i innych cmentarzach. A tam na nagrobkach piszą RIP przy nazwisku.
– A to to samo?
– No chyba tak, w Polsce pisze się ŚP.
– Niech będzie i tak… Jacek… RIP… Niech to szlag, pióro wyschło, napisałem tylko pół nazwiska. Potrzebuję więcej atramentu.
– Nie mamy czasu. Jeśli chcemy to wysłać, musimy działać, zanim ten na górze się dowie. – Wzniósł palec ku niknącemu w ciemnościach stropowi piekieł. – I chyba zjadłeś E w imieniu.
– Tak się je pisze po angielsku.
– Naprawdę? No, nieważne. Daj mi to… – Lucyfer wyrwał kartkę z rąk potępionego. – Wyślę kogoś na powierzchnię… Tylko wcześniej muszę jeszcze wybrać się na górę i… wpisać jedno zdanie do jednej księgi.
*
– Pan Lusk? – Podejrzanie wyglądający listonosz, śmierdzący jak wędzarnia, zaczepił otyłego wąsacza na schodach urzędu. – Mam dla pana przesyłkę.
– Przesyłkę? – Przewodniczący uniósł brwi – Od kogo?
– O, nie ma nadawcy, a to ciekawe. Nie wiem… kazano mi to wręczyć panu Georgowi Luskowi i tyle. – Listonosz nasunął czapkę na głowę tak, żeby jego rozmówca nie zobaczył malutkich rogów, wystających ze zmierzwionej czupryny.
– Niech będzie… – Lusk nadal był podejrzliwy. W takich czasach lepiej było mieć się na baczności.
Zerknął na stempel pocztowy, na którym wybito wczorajszą datę. Przeczytał swoje własne nazwisko jako adres odbiorcy, jednak faktycznie nie było żadnej wzmianki o nadawcy. Potrząsnął paczką, do jego uszu dobiegło cichutkie chlupnięcie. Wzruszył ramionami, wcisnął paczkę pod pachę i podziękowawszy listonoszowi ruszył w stronę urzędu. Za sobą usłyszał jeszcze głośne postukiwanie końskich kopyt, najwidoczniej gdzieś za nim jechała dorożka. Odwrócił się, jednak wokoło nie było nikogo poza listonoszem. Po chwili i ten zniknął za rogiem, a Luskowi towarzyszył tylko miarowy stukot.
*
– Co to ma znaczyć? – Głos jakiegoś starca rozpłynął się echem po piekielnych salach. – Kto ruszał Księgę Przeznaczenia?
– Nie mam zielonego pojęcia! – Lucyfer pochylił głowę ze wstydem. Jego skrzydła, a właściwie ich pozostałość po anielskich czasach, złożyły się na znak pokory. – Przecież mnie znasz.
– Właśnie dlatego pytam! Po coś pchał tam te włochate łapska? Wiedziałeś, że prędzej czy później się dowiem!
– Kiedy to nie ja, może ktoś od ciebie.
– Nie ma takiej opcji! W Komnacie Przeznaczenia czuć siarką na kilometr. Wiem, że ktoś z dołu nabazgrał jakieś zdanie na marginesie u Jacka Perkowskiego… NOŻOWNIKA Z WHITECHAPEL! Księga po to jest zamknięta, żeby żadna łajza jej nie dotykała! Zdajesz sobie sprawę z tego, jakie mogą być konsekwencje?
– Ale to tylko jedno zdanie… – Lucyfer płynnie zmienił linię obrony. – Ja rozumiem… jakby ktoś, niekoniecznie ja, wojnę jakąś wywołał albo klęskę żywiołową, to można by się wtedy pieklić… albo niebić. Ale to nic z tych rzeczy, tylko zwyczajny list. Nic się nie stanie.
– To samo mówiłeś w sprawie akwarelisty! „Co się może stać?” Tak to jest jak ktoś nieprzeszkolony pcha łapy tam, gdzie nie wolno. A potem ludzie giną! – ostatnie zdanie zabrzmiało tak głośno, że gdyby piekło miało jakiekolwiek szyby, to zaczęłyby grzechotać.
– Spokojnie, nie denerwuj się.
– Żeby mi to było ostatni raz! – wykrzyknął starzec na odchodne. Potem nastała cisza.
– Mówiłem… – Lucyfer zwrócił się do Jacka, który dopiero teraz wyciągnął palce z uszu. – Że to ja łbem za to odpowiadam? Mówiłem? Mówiłem!
– Czyli… że już po wszystkim?
– Ta… Poczekaj jakieś dziesięć minut, aż świat się odmieni i możesz zobaczyć efekty. Tak jak chciałeś, cały świat pozna twoje nazwisko. Może nawet w szkołach będą o tobie uczyć.
– Tak… ale w sumie teraz nie jestem pewien, czy Lusk wpadnie na to, że to ja jestem nadawcą. W końcu to trochę skomplikowane.
– No co ty… przecież cię znał. Raz dwa połączy fakty.
*
George Lusk czekał właśnie na przybycie policji. Był tak roztrzęsiony, że napoczął ukrytą za szafą flaszkę, którą trzymał na czarną godzinę. Od czasu tajemniczych morderstw w jego dzielnicy, było ich coraz więcej. Zerknął jeszcze raz na biurko, na którym leżała otwarta paczka. W środku znajdował się słoik z kawałkiem nerki. Przy nim leżał list. Drżącą dłonią Lusk chwycił kopertę, na której nakreślono koślawe litery. Jeszcze raz przeczytał podpis psychopatycznego mordercy.
– Jack… Rip…Per. – Lusk zamyślił się – Jack Ripper? – Lusk nie miał wątpliwości, że w przeciwieństwie do dziesiątek listów zalewających komisariaty ten jeden był w stu procentach prawdziwy. Nie wiedział, że jeszcze przez długi czas sam dźwięk słów „Kuba Rozpruwacz” będzie rzucał blady strach na wszystkich w dzielnicy Whitechapel.