PRZYGOTOWANIA – DOLINA FENA
– Szatańska Kawaleria, czarna śmierć, jak zwą tę piekielną armię inne narody, prze w kierunku granicy. Podbili już kasztelanię Alpena. Jeśli będą posuwać się w niezmienionym tempie, do wejścia do Doliny dotrą w ciągu trzech dni. – Keke, który wrócił ze zwiadu, zaraportował zgromadzonym w wielkim holu przywódcom grodu.
– Niedobrze. Dokona się okropna rzeź, jeśli z marszu wkroczą do Doliny w czasie święta.
– Miej wiarę w Jugowych Bogów, bracie. Chronili nas do tej pory, ochronią nas i teraz. Ich Oddechowi nikt się oprze. – Biała broda zadrżała w rytm słów, gdy kapłan powiedział zachrypniętym głosem, obdarzając narzekającego uzdrowiciela Popo karcącym spojrzeniem.
– Co z samotnymi mieszkańcami z obrzeży Doliny? – Roro, włodarz Doliny Fena, rzucił pytanie w kierunku podwładnych.
– Kogo spotkałem, ostrzegałem osobiście – odpowiedział Keke. – Oni puszczali wici dalej.
– Prawie wszyscy już zjechali do grodu – potwierdził Popo.
– Zwierzęta?
– Bydło spędzone do Czarciej Kotliny, owce i kozy w zagrodach przy Suchym Żlebie. Drób rozproszony.
– Ofiary?
Kapłan rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
– Złożone już wczoraj pod Księżycową Siklawą. Łagodna pogoda tego lata pozwoliła na obfite plony i dobrze utuczoną trzodę, więc i ofiara była bogata. Bogowie powinni być zadowoleni.
Roro tylko skinął z aprobatą głową. Nie zwlekał z podjęciem decyzji.
– Na wszelki wypadek tym razem kobiety w ciąży i z najmłodszymi dziećmi ukryją się w Grotach Raju. Czy makówki są już gotowe? – skierował pytanie do uzdrowiciela.
– Prawie. Wieczorem będzie można je wydać kobietom, a od jutra użyć.
– Dobrze. Kobiety ze starszymi dziećmi pojadą do Grot Piekła. Mężczyźni zgromadzą się w zagajniku nad Źrenicą Turni. Niech wszyscy jeszcze dziś ukryją najcenniejsze rzeczy i zapakują na wozy okrycia i skóry, zapas żywności, makówki i antały z miodem. Grupom kobiecym ma towarzyszyć po kilku wojowników. Wartownicy mają pić z umiarem. Wyruszamy wieczorem.
– Tak szybko?
– Nie mamy czasu do stracenia. – Popo poparł przywódcę. – Chłopcy kowala są już zbyt pobudzeni, a Lili garncarka zaczęła uskarżać się na bóle. Jeśli nie uśpimy świadomości jak najszybciej, może urodzić przedwcześnie. A i stary Nene, choć nic nie mówi, łapie się coraz częściej za serce, gdy myśli, że nikt nie widzi. Oddech spłynie z gór lada moment.
– Zostawiamy gród zupełnie pusty? – Keke wyraził jeszcze jedną wątpliwość.
– Bogowie opiekują się tymi, którzy też potrafią zadbać o siebie samodzielnie. Dodatkowa doza ostrożności nie zaszkodzi. Już wcześniej doszły mnie słuchy o Szatańskiej Kawalerii i wiemy doskonale, jak działa Oddech. Nawet jeśli domostwa zostaną zniszczone, można je odbudować. Życia ludzkiego, raz odebranego, nie da się odzyskać.
NARADA – KASZTEL ALPENA
Szatan siedział u szczytu stołu na kasztelańskim stolcu, nawet nie przetartym z krwi zabitego kilka godzin wcześniej władyki. Wysłuchując z uwagą raportu zaufanych dowódców, spojrzenie czarnych oczu utkwił w rozpostartej przed nim mapie.
– Do doliny prowadzą dwie drogi. – Xarax, zwierzchnik drużyny zwiadowczej, czubkiem sztyletu wodził po rysunkach na skórze. – Od południa górami, przez Gwiaździstą Przełęcz i od zachodu, gdzie dolina się otwiera u ujścia wąwozu. Prostym szlakiem, zaledwie trzy dni drogi od tego kasztelu. Z pozostałych stron otoczona jest graniami nie do przebycia. Uważam, że możemy skorzystać z obu dróg. Już wysłaliśmy sokoła z rozkazami do oddziału Dzikiego Gniewu.
– Dziki Gniew! Zamarudzili na południu? – Hegemon podniósł spojrzenie na twarz Xaraxa.
– Tak, panie – wtrącił kapitan sokolników, Falcox. – Tyle samo czasu zajmie im dołączenie do głównych sił u wejścia do doliny, gdzie i tak musielibyśmy na nich czekać, co dotarcie do jej środka Przełęczą. Zaoszczędzimy czas i weźmiemy wroga w dwa ognie.
– Dobrze. Co z armią przeciwnika?
Xarax uśmiechnął się krzywo, głównie z powodu blizny przecinającej policzek i górną wargę.
– Zgodnie z wcześniejszymi doniesieniami i opowieściami ościennych plemion, to niezrównani wojownicy. Od pokoleń nikomu nie udało się podbić ludu Fena. W normalnych okolicznościach nawet nasza niezwyciężona armia mogłaby mieć problem z pokonaniem strzeżonych wejść do Doliny. Zwłaszcza że są wąskie i nie dałyby pola swobodnego manewru żadnej z konnic. Jednak, jak donieśli szpiedzy, mamy teraz okazję dokonać tego prawie bez wysiłku. Dwa razy w roku, wiosną i jesienią, mieszkańcy Doliny Fena świętują przez siedem dni. Kobiety, mężczyźni i nawet podrostki upijają się mocnym miodem, nie trzeźwiejąc ani na moment. Nikt nie jest w stanie zaopiekować się puszczonymi samopas zwierzętami, ani tym bardziej chwycić za broń. I nikt nie pilnuje żadnej z dróg do Doliny. Jesienne święto zaczyna się za kilka dni.
– Hmm… – Falcox podrapał się po swędzącej od niegolonego przez kilka dni zarostu brodzie. W jego głosie brzmiało typowe dla niego powątpiewanie, a czoło przecięły zmarszczki. – I nikt nie próbował wcześniej tych ich świąt wykorzystać? Nikt tej ziemi nie podbił? Nie wydaje się wam to dziwne?
Xarax spojrzał z ukosa na kapitana i odpowiedział cierpko:
– Też tak pomyśleliśmy i przepytaliśmy niewolników z Alpeny, jako najbliższych sąsiadów. Nikt nie umiał powiedzieć nic konkretniejszego ponad to, że w czasie świętowania doliny strzegą lokalni bogowie. Tutejsi boją się mistyki i łatwo jej ulegają. Tak bardzo, że przez ostatnie dziesięciolecia nikt nawet nie próbował wejść w czasie święta do Doliny.
Szatan prychnął, po czym roześmiał się w głos, klepiąc się po udzie.
– Lokalni bogowie! Jak do tej pory żaden nie mógł równać się ze mną. Zawsze, gdy zbliża się Ognisty Miecz, sioła, chramy i świątynie pustoszeją, a pozbawieni wyznawców bogowie umierają lub chowają się w mysie dziury, drżąc ze strachu przed prawdziwym Bogiem! Mną!
Xarax przyłączył się do przywódcy, rechocząc.
– O tak, Ognisty Miecz, trzon naszej armii, pokonuje każdego wroga samym pojawieniem się.
Zmarszczone czoło Falcoxa wygładziło się. Rzeczywiście, do tej pory każdy z oddziałów Szatańskiej Kawalerii z osobna i cała armia razem, były niepokonane, bez względu na rodzaj przeciwnika. A jednak, gdzieś w głębi duszy sokolnik odczuwał niewyjaśniony niepokój, niby podszczypywanie instynktu dzikiego zwierzęcia, ostrzegające przed niebezpieczeństwem.
– A skoro o niewolnikach wspomniałeś, Xaraxie. Jaki stan liczebny każdego sortu?
– Rachmistrze z oddziału Kupców Śmierci jeszcze liczą. Ale z pierwszych szacunków wychodzi, że większość dorosłych niewiernych wybrała śmierć, część niewolę. Wstąpić w nasze szeregi i zostać człowiekiem zdecydowało się niewielu. Ale nie ma obaw, prawie wszystkie pacholęta już zgarnął pod swe skrzydła mistrz Gerex. Wytrenuje ich na doskonałych wojowników i prawdziwych ludzi. Wnet zapomną, z jakiego motłochu pochodzą.
– Dlaczego te fałszywe istoty nie potrafią zrozumieć, że tylko poddani i wyznawcy Szatana są prawdziwą ludzkością? – Falcox, jak zwykle, na głos zadał dręczące go od dawna pytanie.
Odpowiedziała mu cisza, bo żaden z obecnych nie umiał na to odpowiedzieć.
PODBÓJ – DOLINA FENA
– Spalić, zgnieść! Spalić, zgnieść!
Okrzyki bojowe oddziałów Ognistego Miecza i Młota Wieczności przeplatały się i zlewały w jeden ryk. Kilkunastu jeźdźców ze szpicy, wyprzedzającej główną kolumnę o pół dnia drogi, wpadło galopem między zabudowania. Spod kopyt czmychały kury i gęsi, nerwowo trzepocząc podciętymi skrzydłami. Z gałęzi drzew zerwało się dzikie ptactwo i uciekło w przestworza. Pochodnie z furkotem przecięły powietrze, lądując na strzechach. Ogień szybko rozprzestrzenił się po zagrodzie.
Dzierżone w dłoniach wojowników miecze i ciężkie młoty bojowe z niecierpliwością oczekiwały swych ofiar. Jednak poza panikującym drobiem i samymi najeźdźcami w najbliższej okolicy nie było żywego ducha.
Skonsternowani w pierwszej chwili zbrojni, odsunęli się od szalejącego żywiołu, zbijając się w na tyle ciasną grupę, na ile pozwalały im pobudzone wierzchowce.
– Miało być łatwo, ale to chyba przesada…
– To już kolejna pusta farma.
– Chyba o nas usłyszeli i czmychnęli w głąb doliny.
Konie zastrzygły uszami na drażniący dźwięk szalonego śmiechu jeźdźców.
– Hahaha! Już sama nasza fama pokonała tych nieudaczników!
– To nie jest śmieszne. Mój miecz domaga się krwi…
Śmiechy ustały.
– Coś mi tu śmierdzi. Rozdzielmy się na pary i przeszukajmy okolicę. Spotkamy się wieczorem w głównym obozie, gdzie zdamy wodzowi raport ze zwiadu.
Drużynnicy Szatana rozjechali się dwójkami w różnych kierunkach. Ostatnia spod płonącej zagrody ruszyła mieszana para z oddziałów Miecza i Młota. Obaj mężczyźni milczeli przez chwilę, ale ta cisza między nimi wypełniona była niecodziennym napięciem.
– Mój miecz domaga się krwi… – powtórzył wojownik, wyciągając oręż z pochwy. – W sumie, to wszystko jedno czyjej. Może być i twoja.
Sztych zagłębił się w korpus niespodziewającego się ataku żołnierza. W jego oczach na moment zabłysło zdumienie, po czym zgasło, razem z życiem.
Napastnik beznamiętnie patrzył, jak ciało towarzysza osuwa się z siodła. Gdy tylko dotknęło ziemi, przeniósł wypełnione szaleństwem spojrzenie na błyszczące w blasku płomieni karmazynowe plamy na stali.
– Tak… krew… mój przyjacielu… – Czule pogładził ostrze, barwiąc palce czerwienią. – Wypijmy więcej tego szlachetnego trunku.
Skierował konia między drzewa zagajnika, w którym chwilę wcześniej zagłębiło się dwóch innych członków Ognistego Miecza.
Wieczorem, na spotkanie z głównymi siłami, nie dotarła część szpicy. Jednak ani hegemon, ani wierni doradcy, czy nawet bezpośredni oficerowie nieobecnych, nie przywiązali do tego wagi. Nie pierwszy raz taka sytuacja się zdarzała. I zazwyczaj oznaczała, że przed nimi nie ma przeszkód, a zwiadowcy nie mają nic ważnego do zameldowania.
Zresztą oficerowie mieli na głowach inne problemy. Od momentu wyjścia z wąwozu prowadzącego do Doliny Fena i przekroczeniu przecinającej go Modranki, morale i dyscyplina w armii zaczęły spadać. Ludzie zrobili się drażliwi. Albo pyskowali na wydawane rozkazy, albo apatycznie je ignorowali. Te dziwne nastroje szerzyły się w szeregach Kawalerii jak zaraza.
Xarax jeszcze przez chwilę po zachodzie słońca siedział bezczynnie nad brzegiem rzeki, pozwalając myślom krążyć swobodnie. W końcu wstał i ruszył między namioty, z niepokojem obserwując i nasłuchując odgłosów obozowiska. Tym razem brzmiało w nich więcej agresji, kłótliwych tonów, nawet teraz w środku nocy. Z odmętów przeszłości powracały dawno zapomniane zatargi i niesnaski. Dowódca zwiadowców przystanął na chwilę i uniósł dłonie do skroni, coraz mocniej pulsujących bólem. Xarax przymknął na moment powieki, marszcząc brwi. Odetchnął głęboko i otworzył oczy. Mimowolnie skierował spojrzenie na południowy wschód. Teraz, w ciemności nie dostrzegł nic poza migającymi na nieboskłonie gwiazdami. W pamięci jednak wciąż miał widok odległego masywu górskiego, przez szczyty którego zdawał się przelewać wał sinych chmur. Powyżej nich i nad samą doliną niebo było czyste. Co dziwniejsze, kłęby zdawały się kołysać na krawędziach grani, ale nie opadały nad północne zbocza.
Ciałem Xaraxa wstrząsnął dreszcz. Taki sam, gdy ujrzał ten widok po raz pierwszy w ciągu dnia.
– Co za głupota – mruknął do siebie i przestraszył się własnego drżącego głosu.
Nie miał jednak czasu na roztrząsanie nagłego lęku. Z zamyślenia wyrwał go wzmożony rwetes w odległym zakątku obozu. Xarax odwrócił się na pięcie i od razu dostrzegł słup ognia bijący w nocne niebo. Płonących ludzi przenikliwy krzyk niósł się po całej okolicy. Zwiadowca popędził w stronę pożaru.
Po drodze natknął się na zmierzającego w tym samym kierunku głównego kwatermistrza.
– Gdzie Szatan? – zagadnął w biegu Xarax.
– W swoim namiocie. Upił się mocnym winem zabranym z piwnic kasztelu.
– Zbyt arogancki nasz hegemon się zrobił ostatnio. Ludzie ludziom niosą śmierć, a on się upija… – Xarax urwał nagle i aż przystanął, zdumiony własnymi słowami. Jaka siła nieczysta mu je podrzuciła?
Zerknął na kwatermistrza, ale ten biegł dalej, zostawiając zwiadowcę w tyle. Najwyraźniej nie zauważył jego heretyckiej uwagi ani postoju.
Na miejscu Xarax zastał już żądny sensacji tłum o wygłodniałych spojrzeniach drapieżców. Nikt nie próbował pomóc żywym pochodniom, miotającym się między namiotami a wozami. Od ognia zajmowały się płótna i przesuszone drewno.
Czerwony na twarzy Falcox trzymał za poły kubraka zalanego krwią jednego ze swoich sokolników.
– …a przedtem wybuch, straszny błysk… Kapitanie, wszystkie nasze sokoły! Wszystkie klatki…
Falcox puścił rannego, który opadł na kolana.
– Kto…? – wycharczał początek pytania. Nie musiał kończyć, wszyscy znali jego dalszy ciąg. Kapitanowi ptaki były bliższe niż jakakolwiek ludzka istota.
Kord w jednej dłoni, miecz w drugiej. W źrenicach odbijały się płomienie. Jednak Xarax mógłby przysiąc, że w oczach szarżującego na tłum sokolnika gorzał czysty obłęd.
Nad Modranką wstał kolejny, wyjątkowo ciepły jak na jesień, dzień. Szatana obudziła cisza. Przez moment leżał z zamkniętymi oczami, usiłując przypomnieć sobie, gdzie jest i dlaczego nie słyszy odgłosów porannej krzątaniny. Spuścił nogi z pryczy, kopiąc niechcący puste dzbany. Uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie szlachetnego smaku i podszedł do wyjścia. Jak zawsze jego namiot stał na uboczu, w miejscu, z którego hegemon z dumą mógł spoglądać na doskonale zorganizowany obóz. Odsuwając zasłonę z płótna nie spodziewał się zobaczyć pobojowiska.
Z niedowierzaniem przeczesywał spojrzeniem okolicę. Gdzie okiem sięgnąć tylko ludzie Ognistego Miecza, Młota Wieczności, Kupców Śmierci, łucznicy z oddziału Żelaznego Bełtu, zwiadowcy, sokolnicy, niewolnicy, młodziki pod opieką instruktorów Gerexa. Ani jednego ciała należącego do wrogiej armii. Kto dokonał tego pogromu?
Szatan nigdy wcześniej nie odczuwał żadnych ubocznych skutków, niezależnie czego i ile wypił. Tym razem jednak czuł suchość w gardle, a wnętrzności jakby splątały się w supeł. Łupanie w głowie przywodziło na myśl urządzany w niej trening Młota Wieczności. Powiew wiatru zdmuchnął z drzewa kilka liści. Słonecznie promienie podrażniły zmęczone oczy. Czy to wpływ wina, czy widoku przed nim?
Szatan, z pozornym spokojem, ruszył przed siebie. Między szczątki wyposażenia, między końskie truchła i ocalałe, bezpańskie teraz wierzchowce. Między swych poddanych i wyznawców, którzy już nie będą go czcić.
PRZEPRAWA – GWIAŹDZISTA PRZEŁĘCZ
Dziki Gniew maszerował pełen energii, mimo że szlak, jak i całe okoliczne góry, zasypany był śniegiem. Dla oddziału Szatańskiej Kawalerii taka przeprawa nie była niczym nowym, niejedne łańcuchy górskie już pokonali, podbijając po kolei leżące między nimi krainy. Ich najbliższy cel, Dolina Fena, miała być ukoronowaniem rocznej kampanii. Pogłoski o czekającym bogactwie, o niezwykłej urody kobietach, które za kilka dni będą ich niewolnicami, dodawały sił żołdakom. Trzymając w dłoniach wodze lub przywiązane do wędzideł zwykłe postronki, prowadzili objuczone zbrojami i orężem wierzchowce. Mimo przenikliwego zimna parli przed siebie, rzucając żartami i marząc na głos, co będą robić, gdy wyrżną świętujących mieszkańców Doliny. Rozgrzewał ich marsz i myśli o łatwym podboju.
Tylko ci na przedzie, którzy musieli przecierać szlak, zapadając się po kolana w białym puchu, i ci z końca kolumny, kierujący z namaszczeniem wozami z zaopatrzeniem, w milczeniu brnęli przez śnieg.
Według słów przewodnika już tylko pół dnia drogi dzieliło ich od przełęczy, na której będą mogli rozłożyć się obozem na noc. I tylko dzień marszu w dół, do pierwszych pasterskich zabudowań. I do ciepła jesieni, która wciąż jeszcze panowała u podnóża gór.
O świcie kolejnego dnia kolumna opuszczała przełęcz.
Wijący się powoli w dół zbocza sznur ludzi i zwierząt zdawał się nie mieć końca. Końskie kopyta miarowo uderzały w grunt, koła przeładowanych wozów skrzypiały. Pobrzękiwały elementy oręża. Przestrzeń wypełniały głosy rozmów, śmiechy, rubaszne przyśpiewki. Niby tak samo, jak poprzednimi dniami, a jednak inaczej. Stopy w okutych buciorach stawiały energiczniejsze kroki, nastroje zdawały się lżejsze. Śniegu jakby mniej po tej stronie gór, powiewy wiatru cieplejsze. Czasem ktoś pośliznął się na luźnym żwirze ścieżki, czasem na oblodzonym fragmencie.
Spojrzenia członków oddziału co rusz kierowały się na otwierającą się przed nimi i poniżej przestrzeń wypełnioną feerią jesiennych barw. Z wysokości dolina wyglądała jak wielobarwny dywan, który wyszedł spod ręki szalonego tkacza.
Pierwszy atak przyszedł wraz z białym puchem, zwianym z grani. Lodowate drobinki uderzyły w odsłonięte twarze żołdaków zamykających kolumnę. Drugi, silnym uderzeniem w burtę wozu zepchnął go z wąskiego szlaku. Powietrze przeciął przeraźliwy kwik koni, gdy zaprzęg, zostawiając za sobą krwawe ślady i szczątki rozbitego wozu, zmierzał w przepaść.
Ludzie i zwierzęta walczyli o utrzymanie się na nogach. Część spanikowanych koni wyrwała się właścicielom. Próbowały uciekać, w górę i w dół szlaku, zderzając się ze sobą i z ludźmi. Kolidujące ciała, dodatkowo pchane coraz mocniejszymi podmuchami, co rusz znikały w dole zbocza. Chaos narastał z każdą chwilą.
W końcu pierwsze zaskoczenie minęło. Ocaleli podtrzymywali się wzajemnie, usiłując z własnych ciał stworzyć zwartą ludzko-końską masę, i uparcie posuwali się naprzód. Byle szybciej znaleźć się w Dolinie, gdzie ten przeklęty wiatr nie będzie już mógł wyrządzić więcej szkód.
W pewnym momencie w czoło przetrzebionej już znacznie kolumny wstąpiła nowa nadzieja – już prawie dotarli do linii drzew. Kapitan zwiadu Dzikiego Gniewu machnął z trudem ręką, wykrzykując komendę:
– Szybciej! Do lasu! Pod osłonę drzew!
I chociaż wciąż panujący harmider zagłuszył jego głos, wojownicy zrozumieli.
Nadzieja jednak okazała się płonna. Kolejny gorący podmuch podciął nogi, położył drzewa. Przyniósł kamienny deszcz.
Miażdżonych ludzi przenikliwy krzyk ginął w grzmocie spadających odłamków. Łamanych kości trzask mieszał się z tym pękających pni, kruszonych gałęzi. Serca opanowała nieznana dotąd weteranom czarna melancholia. W głowach rozbrzmiewały głosy mówiące o porażce, o beznadziejności sytuacji. Mało kto był w stanie zachować zimną krew i szukać schronienia – przed porywającymi wszystko podmuchami, przed niesionymi wiatrem głazami, przewracanymi kamratami i wierzchowcami. Jednym z nielicznych był młody sokolnik, który przycupnął skulony pod wykrotem, dodatkowo osłoniętym plątaniną dwóch sąsiednich, złamanych drzew. Wczepiał się desperacko palcami w szczeliny, jakby chciał wrosnąć w podłoże, wtopić się w nie.
W zupełnym amoku, ze ściśniętym lodowatą pięścią sercem, śledził śmiertelnie rannego wierzchowca ostatni podryg i ostatni krzyk przygniecionego jeźdźca. Jednego, drugiego… Kolejnego. Upiorne wizje upadku ludzkości przeplatały się w młodym umyśle z rzeczywistymi obrazami zniszczenia i śmierci. Coraz bardziej natarczywy głos w głowie sączył zatrute słowa.
Sokolnik rozluźnił umorusane ziemią palce. Z oczu zniknęło mu przerażenie, zastąpione drętwotą. Dłoń, bez udziału myśli, powędrowała do pochwy przy pasku. Sztylet wysunął się gładko. Bez zawahania młodzieniec zatopił ostrze we własnej piersi.
CISZA PO BURZY – DOLINA FENA
– Wszędzie śmierć, wszędzie śmierć! – zachrypniętym głosem oznajmił Keke, wtaczając się chwiejnym krokiem w najbliższy krąg światła. Siedzący dokoła ogniska mężczyźni odwracali półprzytomne spojrzenia na przybyłego. Od sąsiedniego stosu wstał Roro i ze zbolałym wyrazem twarzy, podszedł do zwiadowcy. Otworzył usta, ale zanim zdążył się odezwać, zza linii drzew dobiegło ich rżenie konia i po chwili tupot.
Potykając się o korzenie, na polanę wbiegła przerażona młódka. Krzyczała, aż zabrakło jej tchu:
– Wszędzie krew, wszędzie krew, krew, krew, krew, krew, krew!
– Cóż to za wielki krzyk! Ach… nie piszcz tak – zawołał zza płomieni Popo. Inni mężczyźni krzywili się i zasłaniali uszy. Uzdrowiciel dodał od razu, ledwie dosłyszalnie: – Głowy nam pękają…
– Mimi, co tu robisz? – Zniżony głos Roro był wyraźnie słyszalny na tle trzaskających płomieni.
– Tak długo siedziałyśmy w Grotach, od miodu już mi słabo było. Wzięłam więc jednego konia i wymknęłam się zobaczyć Szatańską Kawalerię. Byłam ciekawa, jak wygląda…
Jeden z pogrążonych w pijackim półśnie mężczyzn wstał nagle, podszedł i złapał dziewczynę za ramiona. Zdał się wytrzeźwieć ledwie w jedno mgnienie oka.
– To już kilka dni Oddechu, ojcze… i byłam ostrożna… – Mimi dokończyła płaczliwie, z lękiem wpatrując się w gniewne oblicze rodziciela, zanim ten zdążył się odezwać.
Roro położył dłoń na ramieniu towarzysza.
– Meme, nie czas na gniew, nawet słuszny. Mimi żyje. I ona, choć samowolnie, i Keke byli na zwiadzie. Niech opowiedzą, co widzieli.
– Najpierw dajcie choćby łyk miodu, a najlepiej cały antał. – Keke wyciągnął rękę po podane mu naczynie. Wystękał między długimi pociągnięciami: – Tego… nie da się… opowiedzieć… przy tym kociokwiku, co łupie w głowie…
Wszyscy ponownie zasiedli na wyprawionych skórach rozłożonych wokół ognia. Kilku co trzeźwiejszych mężczyzn porzuciło swoje ogniska i przyłączyło się do grupy zwiadowcy.
Mimi, jąkając się, uspokajana co chwila uściskiem ojcowskiej dłoni na ramieniu, opowiedziała o strumieniach krwi, o szczątkach ludzi i zwierząt zmieszanych z połamanymi pniami u stóp Gwiaździstego Wierchu, którego zbocze na dużej powierzchni zamieniło się w olbrzymi wiatrołom.
Przez zgromadzonych przeszła fala szeptów:
– Toż to przecież tuż obok wejścia do Grot Piekła…
– Nasze kobiety i dzieci…
– O Jugowi Bogowie, dzięki Wam za opiekę i ocalenie naszych rodzin!
Gdy tylko Mimi skończyła przerywaną szlochami relację, głos zabrał Keke, który przez dwa dni przemierzał konno Dolinę, co rusz natykając się na szczątki wrogiej armii i jej główne siły nad brzegiem Modranki. Jak zawsze pod wpływem świątecznego miodu, ciągnął opowieść w specyficznym stylu, którego nie używał na trzeźwo.
– …idę ostrożnie, a w zasięgu wzroku mam tylko pogorzelisko obozu, zakrwawione zwłoki, dogorywające ciała, rozrzuconą broń, stojące bez ruchu lub człapiące bez celu, pozbawione jeźdźców konie. I cisza wszędzie… Wiecie, taka pobitewna, gdzie w tle tylko furkot skrzydeł zlatujących się kruków słychać, czasem rżenie, ostatni jęk konającego. I w pewnej chwili samego Szatana histeryczny słychać śmiech, ledwie kilka kroków ode mnie. Przypadam do ziemi, za osłonę obierając truchło dorodnego siwka. I spostrzegam hegemona, jego samotną postać, kręcącą się po pobojowisku. W oczach obłęd, w jednej dłoni miecz, w drugiej topór. I ten krzyk, co kilka chwil: „Zniknęła ludzkość, nie ma już nic!”
Mimi wzdrygnęła się, wtulając w objęcia ojca. Keke pociągnął kolejny łyk miodu, zanim kontynuował.
– Dalej nie ma już nic… – zawiesił na chwilę głos, przymykając oczy. Słuchającym zdało się, że Keke duchem znów znalazł się w centrum Doliny. W końcu otworzył powieki. – Patrzę, wciąż zza siodła. Uwagę mą przykuwa drobny ruch. To w błagalnym geście wyciągnięta dłoń rannego. Nie ma jednak w Kawalerii miłosierdzia i precyzyjnie rzucony diabelski topór zgniata ją. Szatan, cały czas zanosząc się szaleńczym śmiechem, odrzuca miecz. Natychmiast w jego dłoni sztylet widać. Płynny ruch, jedno cięcie… Kaftan zalewa krew.
Keke urwał. Dokoła panowała cisza. Wszyscy czekali na ostatnie słowa zwiadowcy.
– Nie ma już Szatana i jego Kawalerii.
Poprzez przerzedzone, przebarwione liście koron drzew spadły pierwsze krople deszczu. Jednoznaczna oznaka, że czas jesiennego Oddechu dobiegł końca.
JESIENNE ŚWIĘTO – SIEDZIBA JUGOWYCH BOGÓW
Mroźne noce, zimne dni. Tumany chmur otulające szczyty. I stos darów u stóp Księżycowej Siklawy. Wszystko to oznacza zmianę warty. Czas najwyższy szykować się na zimowy sen i przebudzenie brata. Niewidoczny dla ludzkiego oka byt siada okrakiem na grani, oblizując palce. Wprawdzie nie został na nich nawet okruszek ni wspomnienie pieczeni czy kołacza, ale Jugowy Bóg Lata lubi ten drobny rytuał. Brakuje mu tylko smaku obłędu, zapachu ludzkiej krwi, która lepiej niż cokolwiek innego potrafi ugasić pragnienie. Nic to, kryształowa woda z Siklawy też jest dobra.
Przeciąga się, aż stawy strzelają niosącymi się przez góry grzmotami. Otwiera usta, wciąga rześkie powietrze, które przyjemnie chłodzi gardło. Najedzony, zaczyna robić się senny. Ziewa, z westchnieniem wypuszczając ciepły dech. Pierwszy wywołuje niewielką lawinę, drugi powala kilka drzew w niższych partiach zboczy.
Chłonie zapachy jesieni i śniegu. Suszących się ziół. Wyłaniających się ponad ściółkę dorodnymi kapeluszami grzybów. Nadlatujących z oddali oparów ludzkich oddechów przepełnionych trawionym miodem. I nagle zamiera z otwartymi ustami. Nowy posmak. Świeże, nie zamroczone umysły. Goście w Dolinie, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. Nie potrafi powstrzymać wrzasku radości.
Oddech za oddechem więc z rozdartym krzykiem wciąż przed siebie mknie, zbierając krwawe żniwo. Aż wśród żywych nie zostaje już nikt.
Boskim jestestwem przyswaja wsiąkającą w ziemię krew. Dokonał swego dzieła, cieszy się. W pełni syty spokojnie może spać. Spełnionym snem, jakiego nie zaznał od wieków.