Wczoraj postawili przed blokiem eutanazer.
Srebrna obudowa przypominającego jajko urządzenia błyszczy nowością. Górna część korpusu opatrzona jest logiem medkorpu Kyrios, na dolnej wytłoczono słowo Eleos, nazwę modelu. Boczne panele dotykowe mrugają zachęcająco obrazkami szczęśliwej rodziny: dwójka dorosłych i dwoje dzieci, siedzą na kanapie przed stolikiem, uśmiechając się znad pękatej urny ustawionej na środku blatu. Nie mam pojęcia co ten obrazek ma wspólnego z usankcjonowanym samobójstwem. Skąd to szczęście?
Nie ma już takich rodzin. Szczęścia też już nic nie zostało.
Przyjdź, zabij się, będzie ci lżej.
Do zapomnienia jeden krok, jeden, jedyny krok…
Jest ich coraz więcej. Idąc przez pełne ludzkich cieni miasto, nie sposób nie natknąć się na któreś, czy to przed smutną galerią handlową, przy odczłowieczonym rynku, pod opustoszałą szkołą lub na zapomnianym kościelnym placu. Tak jak kiedyś automaty vendingowe albo paczkomaty, teraz przyszedł czas na trupomaty.
Jeden, jedyny krok, nic więcej.
Nie śpię. Siedzę w kuchni, skąd mam dobry widok. Z nosem przyklejonym do szyby, obserwuję czy ktoś zdecyduje się skorzystać.
W środku nocy pojawia się grupka ludzi, tych prawdziwych, w kapturach naciągniętych głęboko na głowy. Chcą być anonimowi, boją się rozpoznania, choć to przecież żadne przestępstwo. Jeden podchodzi do panelu, niepewnie klika, potem stoi tam dłuższą chwilę. Czyta informacje, które maszyna usłużnie wyświetla mu w wesolutkich barwach, na tle zdjęć kojarzących się ze szczęściem i błogością.
Tylko czyta.
O czym myśli?
Sam kiedyś zdecydowałem się podejść do jednej z tych maszyn i zapoznać się z jej działaniem. Zarzuciła mnie informacjami marketingowymi, poradnikami, całym cholernym pakietem bełkotu dla konsumenta. A zrobiłem to tak, jak oni – w nocy, z maską zasłaniającą twarz, bacznie rozglądając się, czy nikt mnie nie widzi. Ciemna postać w kapturze, stojąca naprzeciw błyszczącego ustrojstwa, po wejściu do którego można spotkać inną ciemną postać w kapturze.
Tyle, że ta druga ma kosę, co błyszczy nowością. Jak eutanazer.
Dopóki kusi nocy mrok, do zapomnienia jeden krok.
Przed trzecią w nocy zakapturzeni odchodzą, a po siódmej opuszczam stanowisko obserwacyjne. Obmywam twarz, krople osadzają się na wargach. W ustach czuję dziwny posmak, przez który przestałem pić wodę z kranu, nawet przegotowaną.
Źle się czuję, to pewnie przez odwodnienie. Ostatnia zgrzewka mineralnej skończyła się w sobotę, nie miałem kiedy kupić nowej. Więc nie piłem. Tylko kawę wczoraj rano, ledwo przełknąłem, ale inaczej nie dałbym rady zwlec się z łóżka. No i jeszcze herbata wieczorem, równie ohydna.
Przebieram się w drugi komplet ubrań roboczych i wychodzę.
Powietrze też pachnie inaczej niż kiedyś.
Przed pracą odwiedzę matkę.
***
– Przepraszam – bąkam, potrącając w autobusie wysokiego mężczyznę w czarnym kombinezonie.
Odwraca się w moją stronę, i już wiem, że nie ma sensu się kajać.
To nie prawdziwy człowiek, tylko jeden z butelkowych robotów hodowanych na farmach ludzi, pod bacznym okiem koncernów farmaceutycznych. Trochę jak u Huxleya. Setkami wypuszcza się stamtąd jednostki bite od genetycznej sztancy.
Jednostki, dobre sobie. Tyle dobrze, że tych nie warunkuje się do wykonywania konkretnych obowiązków, jedynie wyglądają podobnie.
Uśmiecha się jak debil.
Takich jak on jedzie ze mną kilkudziesięciu. Prawdziwych ludzi mogę policzyć na palcach jednej ręki. Tamci, sztuczni, oni nie rozmawiają, ale my też już nie rozmawiamy. Oni są przyszłością, a my jesteśmy anachronizmami. Oni szczerzą się jak kretyni, a na wymalowane na naszych twarzach zmęczenie nie da się patrzeć. Dlatego nie patrzymy. Rejestrujemy otoczenie, ale wzrok kierujemy do środka. Do wspomnień.
I obaw.
Wysiadam z burego autobusu na burym przystanku, w burym mieście pod ołowianym niebem.
Drzwi mieszkania są otwarte, matka jak zwykle siedzi w kuchni, czyta książkę. Taką prawdziwą, papierową. Uśmiecha się.
– Cześć, mamo – odzywam się, zaskakując ją swoją obecnością.
– O! Dawno cię u mnie nie było. Zjesz coś? Ugotowałam jajka.
Przywołuję na twarz blady uśmiech. Tylko matka potrafi zacząć rozmowę od tak zwyczajnego, a jednocześnie wyrażającego troskę, pytania. Powinienem być wdzięczny, że mogę je usłyszeć, ale już nie potrafię. Ten uśmiech, sztuczny jak u manekina, to jedyne, na co mnie stać. A i tak jest szczerszy od chemicznych uśmiechów tamtych dronów, których coraz więcej wokół. Ale czy im ta szczera radość jest potrzebna? Czy mnie jest potrzebna? Kiedyś była.
– Dzięki, ale nie jestem głodny – kłamię, choć nie jadłem od wczoraj. – Co słychać?
– Chyba dobrze. Na pewno niczego nie zjesz? Marnie wyglądasz.
– Nie, wszystko w porządku.
W porządku, mamo.
Wszystko w porządku.
Oprócz tego, że w fabryce muszę wyrabiać normę taką samą jak butelkowi, przez co nie schodzę na przerwy.
I tego, że nie stać mnie na życie, bo opłacam mieszkanie, w którym dogorywam, udając, że sobie radzę.
Oraz oprócz tego, że coraz częściej myślę o śmierci.
Ale tak w ogóle, to wszystko w jak najlepszym porządku, mamo.
Nie musi wiedzieć.
– Pamiętasz panią Borowską? Tę z parteru?
Całe szczęście zmienia temat.
– Tę od wiecznie ujadającego ratlerka?
– Pikusia. Tak.
– Co z nią?
– Przedwczoraj była u mnie. Długo rozmawiałyśmy. Wiesz, o życiu, o tym jak jest teraz, a jak było kiedyś.
– Uhum.
Milknie na chwilę. Dokądś zmierza. Tylko dokąd?
Podczas mojej poprzedniej wizyty mówiła o tym co przeczytała. I o niskiej emeryturze, która ledwo starcza na przeżycie.
A tak naprawdę wcale nie starcza. Na to wspomnienie żółć podchodzi mi do gardła.
To ja płacę za tę norę! Nie ma żadnego funduszu mieszkaniowego dla emerytów, mamo!
Przepraszam. Nie musisz wiedzieć.
– Wczoraj skorzystała z eutanazera.
Jeszcze niedawno byłbym… Poruszony? Trochę.
– A co z Pikusiem?
Pytanie jest chyba nie na miejscu. W końcu ona mówi o śmierci człowieka, a ja dopytuję o psa.
– Zdechł miesiąc temu.
Ona też. Mama też już niewiele czuje.
Powiedziała to tak swobodnie, z uśmiechem melancholii, bez pretensji, że interesuje mnie los Pikusia, a nie jej przyjaciółki.
– Nie ma po co tego ciągnąć. Jej słowa. Wszystko jest teraz inne, a najgorsze, że inni są ludzie. Bez prawdziwych uczuć, szczerych emocji.
– To butelkowi, mamo. Są jeszcze prawdziwi ludzie.
– Nie uważasz… Nie uważasz, że stajemy się tacy sami jak oni? Popatrz na siebie. Na mnie. Czujesz jeszcze coś szczerego, co wyrywa się na wolność? Bo jest prawdziwe? Radość. Żal. Troskę. Czujesz jeszcze smutek?
Niczego już nie czuję, mamo. Niczego, oprócz smutku.
Nie odpowiadam.
– Muszę już iść – kłamię ponownie. – Spóźnię się do pracy.
Odwracam się, opuszczam kuchnię, łapię za wytartą do gładkości klamkę obdrapanych drzwi wejściowych.
– Kocham cię, mamo – rzucam przez ramię i wychodzę w burość.
Nie ścigają mnie żadne słowa.
***
Znów snuję się po mieście.
Do rozpoczęcia zmiany w fabryce zostały dwie godziny.
Coś się gromadzi, coś dojrzewa we mnie, co było ledwie nutką rzewną…
Miasto jest ciche, nie ma w nim prawdziwie miejskiego gwaru.
Wokół słychać jednostajny warkot samochodów, szuranie stóp po chodnikach, szum tramwajów. Mnóstwo dźwięków, a mimo to, czuję się jakby otaczała mnie niczym niezmącona cisza. To przez mechaniczność tych dźwięków, maszynowość, powtarzalność, która po jakimś czasie zamienia się w tło, a ostatecznie przestaje się ją słyszeć.
Nie ma, tak jak kiedyś, pisków opon, klaksonów, silników piłowanych na wysokich obrotach. Brakuje gwaru rozmów, dzwonków telefonów, muzyki dochodzącej z wnętrz mieszkań oraz lokali.
Jest tylko mechaniczna cisza.
Powietrze dziwnie pachnie.
Nie czuję się najlepiej.
W pobliżu podziemnego przejścia, w centrum, dostrzegam żebraka. To nie pierwszy raz, kiedy go widzę. Facet w wieku mojej matki, zaniedbany, z brudną czupryną posklejanych włosów, w znoszonym ubraniu, z wytartym od patrzenia w pustkę wzrokiem. Butelkowi nie zwracają na niego uwagi, a prawdziwi ludzie odwracają głowy i przyspieszają kroku.
To nie żadna znieczulica.
To strach.
Boją się, że skończą jak ten biedak.
A skończą. Wszyscy skończymy, każdy jeden, kto nie jest wyhodowany, kto nie przyjmuje sephir, kto nie jest szczęśliwy chemicznym szczęściem. Jeszcze się trzymają tego swojego człowieczeństwa, ale ono już odjeżdża, zostawiając ich na peronie przeszłości, spóźnionych, zdezorientowanych, czekających na skład, który nigdy nie nadjedzie. Wiedzą to, podskórnie czują, ale nadzieja nie pozwala na racjonalizm. Dlatego się boją.
To właśnie dla nich są eutanazery. Nie dla żebraka, bo on mimo wszystko jeszcze się nie poddał.
Ciekawe ilu z nich się złamie i w najbliższym czasie zacznie przyjmować tabletki szczęścia. Jak wielu z nich jest już na skraju, dosłownie jeden, jedyny krok od ostatecznego zakwestionowania celowości swojego istnienia w nowym świecie?
Stawiam, że większość. Sephiry zamienią ich w zombie podobne butelkowym ludziom. Szczęście kosztem prawdy, brak trosk w cenie indywidualizmu.
Ci, którzy nie będą chcieli zapłacić, skorzystają z możliwości pozbycia się problemów za pomocą kilku kliknięć i wygodnego ułożenia się we wnętrzu trupomatu.
Takich jak ten żebrak nie będzie wielu.
A ja? Nie wiem. Źle się czuję.
Będę w pierwszej czy w drugiej grupie?
Odchodzę, odwracam się od biedaka. Idę do pracy.
Po drodze wstąpię do sklepu.
Minę kilka eutanazerów.
I kilkadziesiąt sephiromatów.
Królestwo. Fundament. Chwała. Zwycięstwo. Harmonia. Srogość…
Nie, Gewura nie. Ona jest dostępna wyłącznie w aptekach, razem z Miłością.
Bina i Chochma z dostawą do klienta – tych nigdy nawet nie widziałem na żywo. Tylko dla najzamożniejszych, ekskluzywnie.
A Keter?
***
Taśma porusza się za szybko.
Biorę łyk wody z butelki, kosztem przepuszczenia kolejnych paczek.
Źle się czuję.
Do przerwy ponad godzina. Wtedy będę miał czas na zapakowanie spiętrzonych pudełek, które umknęły mi od początku zmiany. Jest ich więcej niż zazwyczaj, nie mam szans usiąść choćby na minutę.
Uśmiechy butelkowych, pracujących przy taśmach obok, bledną coraz bardziej. Tak samo u prawdziwych, którzy poddali się sephirom. Na przerwie wezmą Malchut i znów będą szczęśliwi. Ci z dozoru wezmą swoje pigułki, Jesod, z kolei ci nad nimi Hod, Necach jest dla…
***
Otwieram oczy.
Blask razi, zaczynam łzawić. W nozdrza uderza woń środków czystości i ten specyficzny zapach, który można wyczuć w gabinetach lekarskich. Zapach pustki przeplatanej niechętną obecnością tych, którzy muszą.
Ktoś do mnie podchodzi, słyszę kroki, przez łzy widzę ciemniejszą plamę na tle jasności. Ten ktoś łapie mnie za przedramię, czuję ciepły dotyk na skórze, chwilę potem chłód plastiku.
– Wygląda na to, że już wszystko w normie.
Kobiecy głos, mówi chyba do mnie. Przecieram oczy drugą ręką, ciemna plama nabiera szczegółów, ogniskuję wzrok na jej rozmazanej łzawymi smugami twarzy. Brunetka o ostrych, ptasich rysach i bladych, ledwo widocznych ustach, szczerzy się do mnie chemicznie, groteskowo, jak pozbawiony warg truposz. Zerka na urządzenie, które przykłada do mojej ręki.
– Jak to się stało, że zapomniał pan wziąć Malchut?
Mrugam kilkukrotnie, zanim reszta otoczenia staje się wyraźna, a do mnie dociera sens zadanego pytania. Ale i tak go nie rozumiem.
– Ja… Ja nie biorę. Jestem czysty – dukam, zwilżając językiem spierzchnięte usta.
I oto nadszedł czas na niezrozumienie z jej strony.
– Chyba jeszcze pan nie wydobrzał po omdleniu spowodowanym odstawieniem. Poziom Malchut we krwi powoli wzrasta, niech pan jeszcze poleży.
Jak wygląda, czym objawia się panika? Bo raczej nie bieganiem z uniesionymi rękami, nie mam na to najmniejszej ochoty, a chyba właśnie panikuję. Jednocześnie w głowie czuję lekkość, co pewnie jest efektem działania sephiry, a to z kolei sprawia, że panikuję jeszcze bardziej. Podali mi pigułkę? Pieprzoną pigułkę?! Pigułkę gwałtu na wolności?!
– Kierownik polecił panu przekazać, że dzisiejszą dniówkę może pan odrobić po godzinach. – Stoi do mnie tyłem i gada, a ja duszę się ze strachu. – Za podany Malchut potrącimy panu z przyszłej wypłaty.
Nie. Ona nie rozumie. Ja przecież jestem czysty. Byłem czysty. Weźmiesz raz i nigdy nie możesz przestać, bilet w jedną stronę, inaczej umrzesz. Smycz medkorpów dla produktów swoich farm, do której od lat próbują przekonać też naturalnie urodzonych. Według ostatnich danych zostało nas już mniej niż dziesięć procent, z czego ponad połowa dała się zniewolić sephirom. Ale nie ja.
Zawsze byłem czysty.
Prędzej rozważyłbym samobójstwo niż zażycie pigułki.
Rozważałem samobójstwo.
Nie rozważałem zażywania pigułek.
To jakiś obłęd.
Pomyłka.
– Ja naprawdę nigdy nie brałem. – Brzmię żałośnie, zdaję sobie z tego sprawę. – Czemu podaliście mi to świństwo?
***
Siedzę przy oknie.
Podwórze na zewnątrz jest takie samo jak zawsze, bure i nijakie, jestem tego pewien, ale dziś jawi mi się jakby weselsze. To Malchut, nie mam co do tego wątpliwości.
Rozważam samobójstwo. A w przerwach tych rozważań wsłuchuję się w siebie, w to, co się we mnie zmieniło od podania pigułki. Obserwuję jak działa. A potem zastanawiam się, czy te lepsze, dla wyższych klas, działają podobnie. Necach, Tiferet, Chochma. Zwycięstwo, Harmonia, Mądrość. I pozostałe.
Nie wezmę Malchut, nie zażyję kolejnej pigułki. Umrę.
Mógłbym kupić Hod w aptece, wydać wszystkie oszczędności. Na Chesed nie byłoby mnie stać. Bo o to w tym chodzi: po tej drabinie możesz się piąć, aż do Chochmy, lub poniechać dalszej wspinaczki na którymś ze szczebli, zadowalając oczy widokiem, który się z niego roztacza. Droga w dół to śmierć.
Ale dlaczego nie ma Keter? Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił o Keter inaczej, niż w gdybaniach na temat jej istnienia. A jeśli istnieje, to dla kogo? Dlaczego to drzewo nie ma Korony?
Przez brudną szybę spoglądam na błyszczący owal eutanazera.
Jajko, uniwersalny symbol życia – czegoś co się zaczyna, z czego rodzi się nowe. Wypaczony, przeinaczony. Forma zgwałcona przez funkcję. Drwina.
Ciekawe, czy ktoś już z niego skorzystał?
***
Powinienem być w pracy, a mimo to nadal siedzę na stanowisku przy oknie.
Podwórze już nie wydaje mi się weselsze, w końcu minęło prawie dwadzieścia godzin od wczorajszego powrotu do domu.
Nie czuję już tej lekkości, co przedtem. Wróciło złe samopoczucie.
Chce mi się pić, więc wstaję ostrożnie i podchodzę do kuchennego zlewu. Kiedy wyszedłem z ambulatorium od razu pojechałem do domu, nie wziąłem plecaka z zakupami. Wszystko zostało w szafce.
Nalewam wodę do kubka. Ma ten sam okropny smak co ostatnio, ale to już nie ma znaczenia, za niedługo zemdleję. A potem umrę.
Opróżniam naczynie do samego dna, napełniam ponownie i wracam do stołu.
To już niedługo.
***
Rozklejam oczy i podnoszę głowę z kuchennego blatu. Musiałem przysnąć, czekając na śmierć, może nawet zemdleć. Nie pamiętam kiedy mnie odcięło.
Krzywię się w grymasie bólu, spowodowanym zdrętwiałym przedramieniem, na którym opierałem głowę, spoglądam na zegarek. Nie dowierzam i wpatruję się jeszcze przez kilkanaście sekund w tarczę, zanim dociera do mnie, że jest ósma rano, a ja nadal żyję. Nie czuję się najlepiej, suchość w ustach zapijam resztką wody ze szklanki.
Czemu żyję? Nie wziąłem Malchut.
Biję się z myślami.
Może wcale nie trzeba brać? Albo tak naprawdę nie podali mi narkotyku? Tylko po co w fabryce mieliby kłamać? Nic tu nie ma sensu.
Iść do pracy? Muszę odpracować wczorajszy dzień.
Kłębki myśli toczą się w mojej głowie, skotłowane, z końcem i początkiem umykającym przed próbami rozplątania chociażby jednego. I tak przez kilka długich godzin, aż wreszcie podejmuję decyzję, że przedwczorajszy incydent powinienem uznać za jakąś kuriozalną pomyłkę – błąd w systemie, albo coś podobnego – i jeszcze przez jakiś czas pociągnąć tę żałosną wegetację, tak jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
***
Z każdą godziną czuję się coraz gorzej. Paczki suną po taśmie, segreguję, nie nadążam.
Pociągam łyk z butelki, razem z powietrzem wysysam ostatnie krople wody.
Butelka zapada się, cienki plastik strzela i trzeszczy, kurczy się, a razem z nim kurczy się moja świadomość.
Czuję, że odpływam.
Deja vu?
***
Otwieram oczy.
Blask razi, zaczynam łzawić. Poznaję ten zapach.
Ona podchodzi do mnie, słyszę jej kroki, łapie mnie za przedramię.
– Parametry w normie. – Jej głos jest mechaniczny, nie ma w nim choćby odrobiny ciepła i troski. – Nie zażył pan…
Wiem co będzie dalej.
Zrywam się z łóżka, odpycham ją. Kątem oka dostrzegam jak upada, uderzając głową o regał, ale mnie już tam nie ma, jestem na zewnątrz. Biegnę do szatni, zabieram plecak i wynoszę się z tej przeklętej fabryki.
Więcej tu nie wrócę.
***
Umieram.
Teraz już na pewno.
Ogarnia mnie coraz większa słabość, próbuję nie zemdleć.
I ten ból… Zaczęło się od głowy. Jakby ktoś wbijał w nią gwoździe – ostre szarpnięcie i moment ulgi, po chwili kolejne. Ucisk w płucach przeszkadza w oddychaniu, jelita skręcają się w warkocze, bolą nawet zęby, oczy, język.
Drżącymi rękami łapię ostatnią butelkę wody, odkręcam korek, rozlewając zawartość zbliżam ją do ust. I kiedy udaje mi się upić pierwszy łyk, przychodzi zrozumienie.
Nie brałem nigdy sephir.
Nigdy nie piłem wody z kranu.
***
Ból jest nie do zniesienia.
Już blisko, jeszcze tylko kilka kroków. Srebrne jajko czeka na mnie. Lepiej tak, niż w cierpieniu…
Dotykam panelu urządzenia, wybieram procedurę uproszczoną, wystarczy podpisać oświadczenie. Ręka drży, ale daję radę i Eleos otwiera się, zapraszając mnie do wnętrza. Kilka osób przystaje i obserwuje moje samobójstwo. Niech patrzą, mnie już wszystko jedno.
Gdy pokrywa opada, wnętrze rozjaśnia się miękkim, złotym blaskiem, a panującą wewnątrz ciszę przerywa muzyka – spokojna, kojarząca się ze szczęściem. Opieram plecy o miękką okładzinę, a ta zaczyna puchnąć, otulając mnie coraz szczelniej i unieruchamiając. Cichy syk, z ukrytych gdzieś poza moim wzrokiem dysz, powinien mnie niepokoić, ale przecież na to czekałem, po to tu wszedłem.
Biorę głęboki wdech, świadom, że w płuca, razem z powietrzem, wciągam truciznę.
Już nie boli, jest dobrze.
Skupiam wzrok na włazie naprzeciw, na trzech słowach wytłoczonych po wewnętrznej stronie pokrywy, i wybucham śmiechem.
A więc tutaj się ukryłaś, Korono.
Nicość, a po tobie już tylko nieskończoność.
Nie idę ku światłu, staję się światłem.
Kyrios Eleos Terminal.
Usłysz mnie. Wysłuchaj.