Droga była długa i męcząca, zimne powiewy wiatru smagały go po oczach skrytych pod szerokim rondem kaptura. Karczma „Na Podlasiu” znajdowała się w połowie drogi między miastem Dr’hozg a wsią Kowalówki, w samym środku kontynentu Arkh’na’Erath, jednego z pięciu tworzących Wielką Ekumenę Pięciu Kontynentów. Krzyżowały się tu wszystkie możliwe szlaki, które przemierzali wędrowcy z całego znanego świata, czyli z wszystkich pięciu kontynentów. Władali nimi niegdyś potężni bogowie zwani Pradawnymi, ale ich czas dawno się skończył i dziś zaiste jedynie pojedyncze reminiscencje ich pradawnej mocy pozostały niemymi świadkami tamtych dawno minionych czasów, o których mieszkańcy Pięciu Kontynentów mówili z nabożną weną, jeśli w ogóle odważali się wracać pamięcią do czasów dawno zapomnianych, żyjących jedynie we wspomnieniach przekazywanych z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada w najstarszych rodach Ekumeny. Zwykli ludzie żyli nieświadomi przeszłości, wiodąc szczęśliwy żywot osób niepomnych zła i grozy czających się w świecie opuszczonym przez bogów, orząc pola, kując konie, płodząc dzieci i umierając w spokoju. Pradawni odeszli w niewyjaśnionych okolicznościach i o tym właśnie dumał jadący powolnym stępem Marcjusz Regulus, zbliżając się do karczmy. A zwykłych ludzi musiał bronić, takie było jego zadanie i powołanie.
Panował w niej niezwykły harmider, nawet jak na karczmę. Marcjusz zatrzymał swojego konia i powolnym ruchem swej okutej w żelazną rękawicę dłoni wyciągnął mapę z juków. Tak, to musiała być ta karczma. Instynkt asasyna i znaki na drodze nie mogły go mylić. Na wszelki wypadek spojrzał na słońce, które rzucało ostatnie krwawe promienie spoza linii wysokich drzew, dębów i jesionów, obramowujących drogę wiodącą do karczmy, malując jej ściany na czerwono. Tak właśnie stało w manuskrypcie Herzgonega z Aademaaar, mnicha, który przez sto lat z okładem zgłębiał sekretne tajemnice ukryte w wirydarzu pradawnego monastyru, kryjącego najważniejsze dokumenty dotyczące czasów Pradawnych, niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Ale Marcjusz nie był zwykłym śmiertelnikiem, nikt z Bractwa nim nie był, wyczytał więc ze starodawnych proroctw, że karczma, której szukał, w której znajdzie pierwszy znak, znajduje się tam, gdzie czerwień życiodajnego promienia oświetli kamienny mur o zachodzie słońca, po tym jak wędrowiec przebędzie drogę równą szesnastu wschodom i zachodom słońca. Tyle właśnie dni minęło, odkąd wyruszył w drogę z siedziby Bractwa, żeby szukać śladów wyroczni i ocalić świat.
Pradawni nie zostawili po sobie wielu dokumentów. Bractwo mozolnie odtwarzało dawną wiedzę z zapisków czynionych przez niestrudzonych skrybów w latach zaraz po Odejściu. Zajmowali się tym głównie uczeni, ale każdy adept musiał poznać najważniejsze pisma, więc Marcjusz miał pojęcie, czego szuka. Dziś, w obliczu zagrożenia, które stanowiło mroczne imperium nadciągające z nieznanego szóstego kontynentu, który wynurzył się z oceanu piętnaście lat temu, Marcjusz i podobni jemu przemierzali pięć kontynentów w poszukiwaniu odpowiedzi, jak obudzić bogów, by ruszyli na pomoc światu. Wiązało się to oczywiście z dużym ryzykiem, ale Bractwo Gorących Popiołów uznało, że warto zaryzykować zagładę części świata, aby uchronić resztę przed zakusami nowego imperium nadchodzącego z północy w porywach wichru i śnieżnej zamieci, mrożącej wszystko, co napotkała po drodze. Ludzie uciekali z północnych wiosek, opowiadając mrożące krew w żyłach historie o tym jak pewnego dnia całe wioski znikały w białym kurzu, a pozostałych przy życiu ogarniało białe szaleństwo i rzucali się na oślep w jary i przepaście, gdzie czekał ich los gorszy od śmierci, bo przemieniali się w lodowe demony. Mędrcy Bractwa nie do końca wierzyli w te opowieści, a zbrojna ręka nie lękała się demonów, uzbrojona nie tylko w miecze, sztylety, koncerze, łuki, kusze i cały arsenał dostępny cywilizowanemu światu, ale także w wiarę w to, że Pradawni, choć odeszli, czuwają nad światem i nie pozwolą rozpełznąć się lodowemu mrokowi.
Marcjusz zeskoczył więc z brzękiem broni ze swojego konia, skinął ręką na pachołka stojącego przy słupie dłubiąc w nosie i wskazał mu konia, kierując się ku obitym ćwiekami drzwiom wiodącym do głównej izby jadalnej. Zanim jego oczy nawykły do ciemności, dzięki eliksirom Bractwa robiąc to szybciej niż u zwykłego człowieka, skrzywił się na głos, który dobiegł go z okolic, gdzie znajdował się kontuar.
– Regulus, a niech cię wszyscy diabli!
Ten głos mógł należeć do tylko jednej osoby i los musiał być bardzo złośliwy, że akurat ta osoba napatoczyła się w karczmie, której szukał łowca.
Udał, że nie słyszy odzywki, tylko podszedł do najciemniejszego kąta i po mencjańsku, dla niepoznaki, zażądał piwa.
Ciężka ręka odsunęła chuderlawego chłopaka, który odebrał zamówienie.
– Regulus, do wszystkich diabłów, przede mną się nie ukryjesz, choćbyś mówił dowolnym językiem, którego nie znasz ani ty, ani ja.
– Savo – odpowiedział zmęczonym głosem. – Nie wiem, skąd się tu wzięłaś, ale odejdź, bo nie ma między nami żadnych tematów, o których moglibyśmy rozmawiać.
– Wręcz przeciwnie – odparła potężnego wzrostu kobieta, sadowiąc się po drugiej stronie stołu i zmiatając z niego pozostałości po posiłku kogoś, kto tu wcześniej się pożywiał. Marcjusz zauważył, że musiał to być amator kaszy jaglanej, a że sam nie znosił tego dania, więc zażądał baraniego udźca. – Myślę, że mamy sporo do obgadania, odkąd zniknąłeś – kontynuowała jak gdyby nigdy nic kobieta. – Odjechać tak nagle, bez pożegnania? – Pogroziła mu zalotnie palcem, co w przypadku paluchów rozmiarów zwykłych u olbrzymek wypadło dość zabawnie, Marcjusz nawet się uśmiechnął.
– Savo – powtórzył zmęczonym głosem. – Wiesz dobrze, że lza mi było wracać do Bractwa. To, co się wydarzyło na północy, mrok, który wypełzł z bezkresnych lodów Da’hernu, wymagał mojej obecności w stolicy. Bractwo – zaśmiał się chrapliwie – nagle przestało być tylko zabawą bogatych chłoptasiów w dawne rytuały, stało się nagle sprawą bardzo poważną, więc tacy parweniusze jak ja, obdarzeni prawdziwymi talentami, nagle okazali się potrzebni tam, a nie tylko na gościńcach.
Olbrzymka mierzyła go wzrokiem, zastanawiając się, czy woli go zabić, czy też zaciągnąć do łożnicy, jak niegdyś.
– Nie licz na to – rzekł Marcjusz. – Jeśli atoli chciałabyś mi pomóc, może to spotkanie jest tym znakiem, który miałem otrzymać w tej karczmie.
To był trafny strzał, bo oblicze Savy zasępiło się, przeczesała gwałtownym ruchem olśniewające czarne włosy sięgające do pasa, znak rozpoznawczy jej rodu, i wygłosiła:
– Może masz rację, Regulusie, może i ja znalazłam się tu nie bez powodu, bo prawdę mówiąc, nie wiem, jaka siła mnie tu skierowała, nie bywam przecież w tej okolicy, siedziba mojej rodziny jest daleko na wschodzie.
Marcjusz zamierzał coś odpowiedzieć, gdy ona jednak uciszyła go władczym gestem.
– Ruszyłam na wędrówkę, albowiem miałam sen – powiedziała donośnie, aż kłócący się pod drugą ścianą o to, kto ma zapłacić za wino, elfowie ucichli, a karczmarka upuściła z brzękiem garnek na polepę. Wszystkie wzroki wlepiły się teraz w ławę Marcjusza, oczekując dalszych wydarzeń. – Sen o złotym promieniu, który przeniknął daleko na północ, gdzie przyczaił się Mistrz Lodowych Pustkowi, i zniszczył zło w jego zarodku.
Marcjusz poczuł, że serce bije w jego piersi mocniej niż zwykle. Tak, to musiał być oczekiwany znak. Na dodatek zanim zdążył otworzyć swoje usta, by odpowiedzieć Savie, z przeciwległej strony izbicy dobiegł go głos, którym musiał mówić elf, bo był melodyjny i z wyraźnie zachodnim akcentem Wspólnej Mowy.
– Stawiam dukaty przeciwko orzechom, że to mowa o Złocistej Strzale Płomienia, najważniejszym artefakcie naszej elfickiej mitologii!
Marcjusz przypomniał sobie, że w najbardziej tajemniczej księdze pozostawionej przez proroka Yyd-rebheha w zaledwie pierwszym wieku po odejściu Pradawnych była zaiste mowa o takim artefakcie. Nikt jednak nie wiedział, do czego miał on służyć, a po prawdzie wśród adeptów Bractwa krążyły nawet żarty, że Strzała była tylko sprytnym wynalazkiem jednego z elfich królów z dawnych czasów, który chciał oczarowywać gości rozpalaniem ognia w kominku strzelając z łuku.
– Gdzie znaleźć tę strzałę? – zasępiła się tymczasem Sava.
Marcjusz spoglądał na jej oblicze, wyglądające niczym obraz subtelnie wyryty w szlachetnym alabastrze. Księżniczka swego ludu, jego dawna kochanka, najpiękniejsza z olbrzymek chodzących dziś po świecie. Sava zauważyła, że się jej przygląda, bo zatrzepotała długimi rzęsami. Oczywiście, to nie było kamienne oblicze, ale dla ludzi i innych ras olbrzymi zawsze przypominali kamiennych bogów, od których wiedli ród. Kamienni bogowie byli pomniejszymi bóstwami, sługami Pradawnych, ale zasnęli razem z nimi i teraz tylko ich dalekie dzieci zaludniały ziemię, tak samo jak elfowie, potomkowie bóstw przyrody. I inne ludy, które miały własne bóstwa. Tylko ludzie byli bezpośrednio związani z najwyższymi Pradawnymi i nie mieli własnych pomniejszych bóstw. Czasy, kiedy te potężne istoty władały ziemią, były niebezpieczne dla takich śmiertelników, jak ludzie, ale przynajmniej miał kto odganiać zagrożenie z zewnątrz. Myślał Marcjusz.
– Tam gdzie smoki zimują! – rozległ się w odpowiedzi rechot z ciemnego kąta.
Jeden z elfów natychmiast chwycił za broń, celując w mrok, ale powstrzymał go towarzysz, też elf.
– Krasnolud, choć karzeł plugawy, prawdę prawi!
W kącie coś się przez chwilę kotłowało i chwilę potem na polepie stanął zasapany brodaty krasnolud z toporem zarzuconym niedbale na ramię. Wsparł się na nim i potoczył przekrwionymi oczami po zebranych.
– Jeśli mi jeszcze któryś przygada, to łeb rozłupię toporem! – rzucił ponuro. – Tak mówi nasza krasnoludzka tradycja, że strzałę, którą dla króla Aedhwaina Smukłego wykuł w prastarych pieczarach Mroreoru sam wielki Fladrif Długobrody – tu krasnolud poklepał się po swojej brodzie, która sięgała połowy jego skórzanego, nabijanego ćwiekami kaftana – jako znak przymierza między ludami Ekumeny!
Marcjusz przypomniał sobie swoje lekcje historii, na których rózgą wbijano mu do głowy, że Fladrif Długobrody i Aedhwain Smukły sto lat po odejściu Pradawnych, czyli prawie dwa tysiące lat temu, zawarli pakt, który miał gwarantować pokój na Pięciu Kontynentach, zagrożonych teraz inwazją z zewnątrz, która rzeczywiście nastąpiła piętnaście lat temu. Czyżby podstępnym planem Mistrza Lodowych Pustkowi było ponowne skłócenie ze sobą wszystkich ras, które wiele tysięcy lat temu Pradawni ukrócili, a potem królowie zdołali opanować po ich zaśnięciu? Zimny dreszcz przebiegł plecy Marcjusza, bo zobaczył, że Sava też szuka za sobą swojej maczugi, gotowa włączyć się w kłótnię.
– Pokój, panowie i panie! – zawołał wstając tak gwałtownie, że zatrzęsły się kufle na ławie i zabrzęczały cynowe talerze, rozbryzgując malowniczo resztki tłuszczu z udźca baraniego. – Nie po to wasi królowie, bo był tam przecież i Maximin Wyniosły – rzucił Savie ukośne spojrzenie posępnego wzroku – zawarli pokój w Car’par’hrad’uin, żebyście dziś rzucali się sobie do gardeł niczym barbarzyńcy!
Traktat zawarli przedstawiciele wszystkich rozumnych ras, byli tam więc również ludzcy królowie i przywódca kotołaków i ludzi-węży, i nawet orków, choć elfowie uważali, że orkowie nie są rasą rozumną i omal nie zerwali rokowań, kiedy ich przedstawiciel pojawił się w pradawnej twierdzy, wybranej na lokację podpisania traktatu, ze względu na centralne usytuowanie pośrodku Pięciu Kontynentów, a także dlatego, że kiedyś, dawno, odbywały się tu audiencje u przedstawicieli Pradawnych, których bogowie wyznaczali do porozumiewania się z pomniejszymi rasami. Prawdę mówiąc, szczątki twierdzy, która przez dwa tysiące lat popadała w ruinę, bo nikt nie znał już sekretu budowy tych tytanicznych murów, znajdowały się niedaleko karczmy, uświadomił sobie Marcjusz.
– Tam, gdzie smoki zimują – wpadła mu w słowo Sava. – To przecież musi być mowa o Car’par’hrad’uin!
Naprawdę twierdza nazywała się inaczej zarówno w czasach Pradawnych, bo nazywała się wtedy w Dawnej Mowie, którą już nikt dziś nie władał, a potem nazwano ją tak, by w nazwie znalazły się fragmenty słów oznaczających fortecę w językach wszystkich ludów, które podpisały traktat, ale przez niezliczone lata, które minęły od tego czasu, nazwa skróciła się i nawet czasem niektórzy skracali ją jeszcze bardziej, ale nie członkowie Bractwa i przedstawiciele ważnych rodów.
– Tam kiedyś przecież mieszkały smoki – ciągnęła Sava. – Mówią o tym nasze legendy, więc wy też powinniście to wiedzieć ze swoich – potoczyła wzrokiem po pozostałych.
Krasnolud i ten nieco bardziej pokojowo nastawiony elf, ewidentnie przywódca grupki, powiedli po sobie wzrokiem.
– Tak – powiedział Marcjusz, dojadając udziec barani i popijając go resztką piwa oraz rzucając parę monet karczmarce – macie rację, bracia. Musimy się tam udać razem. Smoki odfrunęły dawno na Dalekie Wyspy, ale to musi być to miejsce. Tam znajdziemy Strzałę!
***
Ruiny odnaleźli nie bez trudności. Wymagały wspięcia się na szczyt porosłego kolącymi krzakami wzgórza i rozejrzenia się po okolicy. Krasnolud torował im drogę toporem, a Sava swoją maczugą wyrąbywała ścieżkę wśród kamieni.
– Tam! – zawołał wreszcie elf, który przedstawił im się jako Aerion i był dalekim potomkiem Aedhwaina Smukłego z bocznej linii, kiedy stanęli na szczycie i przed nimi ukazał się krajobraz okolicy.
Nad lśniącą niczym zwierciadło taflą jeziora wznosiły się majestatyczne ruiny, po których nadal czuć było pradawną moc, nawet z daleka.
Marcjusz poczuł, że serce w nim wzbiera uczuciem triumfu, a w jego najgłębsze zakamarki wdziera się cierń nadziei. W tej samej chwili wschodzące nad granią słońce oświetliło wodę, a w rozbitej szybie okna na najwyższej wieży rozbłysła niezwykła poświata. Emanowała z wieży na całą dolinę, oślepiając patrzących i rozpraszając mroki zalegające ich dusze.
Zeszli pospiesznie nad jezioro i po ciężkiej wspinaczce po na pół rozwalonych schodach wiodących w górę, na wieżę, stanęli w ogromnej zrujnowanej komnacie, z której każdego kamienia sączyła się moc, wlewając w ich dusze jednocześnie przestrach przed potęgą tych, którzy zbudowali tę twierdzę, jak i nadzieję na wykonanie zadania i pozbycie się wrogów.
Przed nimi na pokrytej kurzem niegdyś karmazynowej poduszce, umieszczonej na cyzelowanym postumencie z najcenniejszego kamienia, chryzoprastu, leżała wyglądająca całkowicie zwyczajnie strzała, kiedy jednak promień wschodzącego właśnie słońca padł na nią, rozbłysła nieziemskim świecącym jasno blaskiem, jakby to tu znajdowało się gniazdo mocy wszystkich światów, skupione jak w soczewce.
Elf wydał zduszone westchnienie i padł na kolana, zawtórowali mu wszyscy zgromadzeni.
– Wiecie, towarzysze – powiedział do drużyny – że nawet ja, choć płynie we mnie królewska krew, nie mogę dotknąć tej Strzały gołymi rękami?
Krasnolud imieniem Beth podał mu rękawicę.
Elf pokręcił smutno głową, a burza jasnych loków odbiła światło słoneczne niczym pole pszenicy w letni dzień.
– Na nic nie zda się twój dar, cny krasnoludzie. – Słowa przechodziły mu z trudem przez jego gardło, bo niełatwo było się przestawić na to, że krasnolud nie jest wrogiem, ale też dlatego, że znalezienie największego skarbu elfów przejęło go wzruszeniem tamującym gardło. – Aby ująć w ręce Strzałę potrzebne są rękawice ze smoczych łusek, podarowane przez króla Smoków Ekumenie, zanim odeszły na Wyspy.
Sava załamała ręce. Marcjusz myślał z wysiłkiem, bo był pewny, że w proroctwach była i o tym mowa.
– Tergillus – szepnął pod nosem – rozdział sto osiemdziesiąty drugi. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale drodzy towarzysze, odnieśliśmy sukces, bo wiemy, gdzie jest Strzała, która pokona Mistrza Lodowych Pustkowi. Wrócę teraz do siedziby Bractwa, by przejrzeć święte księgi pod kątem znalezienia rękawic.
– Pojadę z tobą – zaproponowała Sava z błyskiem w oku.
Marcjusz uśmiechnął się pod wąsem, wiedział bowiem, co to obiecuje.
Nie omylił się. Już na pierwszym popasie Sava pokazała, że nie zapomniała ich miłosnych igraszek. Jej jędrne niczym młoda brzoskwinia ciało prężyło się i wyginało dokładnie tak, jak Marcjusz zapamiętał sprzed wielu lat, kiedy łączył ich ognisty romans. Alabastrowa skóra była równie piękna jak niegdyś, a apetyt nienasycony.
– Tak szaleńczo za tobą tęskniłam – wyszeptała zmysłowo olbrzymka, leżąc obok siebie, dysząc ciężko i wspominając ledwie co minione chwile uniesień. Jej pierś unosiła się regularnie, choć serce biło młotem jak szalone. Usta wydymały się, zapraszając do dalszych pocałunków i Marcjusz nie omieszkał skorzystać. Były jak dojrzałe wiśnie, a włosy pachniały ledwie wyczuwalnym ludzkim nosem zapachem bzu i porzeczek.
– Ja też za tobą tęskniłem – musiał to przyznać, bo to była najprawdziwsza prawda, choć przez lata żył wmawiając sobie, że to była tylko przygoda, a z Savą nic go nie łączy. – Los okazał się dla nas łaskawy, uznając, że to zejście się po latach ma być częścią ratowania świata.
Krasnolud i elf pojechali w swoje strony, żeby szukać potrzebnych informacji w swoich pradawnych księgach, a Sava miała po dotarciu do siedziby Bractwa udać się na południe, żeby poszukać klanów orków, wędrujących po południowych rubieżach, i również ich porwać do walki o wolność Ekumeny. Gdzieś na dalekiej północy Mistrz Lodowych Pustkowi wyciągał głodne ręce ku wolnemu światu, pochłaniając go i przemieniając po kawałeczku w martwą, pozbawioną życia pustynię, ale na razie ciepłe, choć gładkie jak kamień ciało Savy obiecywało Marcjuszowi, że cokolwiek by się stało, te chwile będzie dla niego siłą napędową i motorem do dalszego działania.