Janusz Wiśniewski od zawsze uważał się za szczęściarza. Najlepsze okazje zawsze bowiem znajdowały go same. Nie inaczej było, gdy w końcu zdecydował się kupić wolnostojący dom i przeprowadzić z rodziną poza zatłoczone miasto, na osławione łono natury. Od dawna planowali z żoną przenosiny w spokojniejsze rejony, ale dotychczas zawsze znajdowali powód, by odłożyć je w czasie. Cóż, prawdę mówiąc, wymówki znajdował głównie Janusz. Jego biznes prosperował jednak ostatnio na tyle dobrze, że mógł więcej czasu poświęcić rodzinie, co przyznawał z wielką niechęcią.
Wiśniewski postrzegał siebie jako prawdziwego self-made mana, jak jego ojciec. Założył firmę kurierską w szczycie finansowego kryzysu. Miał wówczas dwadzieścia pięć lat i dwie dychy w portfelu. Był świeżo po studiach na Wydziale Transportu, na warszawskiej polibudzie. Znajomi mówili mu, że oszalał, ale on wiedział, że jak zwykle dopisze mu szczęście. I oto działalność Janusza, mimo gospodarczych zawirowań, nie tylko przetrwała, lecz odniosła oszałamiający sukces, stając się największym dostarczycielem paczek w stolicy.
Tajemnica sukcesu Wiśniewskiego? Osobiście uważał, że to zasługa totalnej kontroli. Żadna, nawet najdrobniejsza czynność nie mogła odbyć się bez nadzoru, lub przynajmniej wnikliwej oceny szefa. Własnoręcznie sprawdzał, czy paczki na sortowni są odpowiednio zaklejone i bezlitośnie wytykał poważne zaniedbania, takie jak krzywa etykieta. Rzecz jasna pracownicy Janusza mieli na ten temat inne zdanie. Jakiś rok temu podmienili grawerowaną tabliczkę na drzwiach jego biura. Od tej pory nie był to już gabinet DYREKTORA, lecz DYKTATORA. Pasowało znacznie lepiej, a szef do tej pory nie miał o niczym pojęcia.
Janusza można było nie lubić – wielu osobom przychodziło to wręcz z łatwością – ale nikt nie mógł odmówić mu zmysłu do interesów i wyczuwania okazji. Czy rzeczywiście było to tylko szczęście, czy jednak chłodna biznesowa kalkulacja, oparta na wiedzy i doświadczeniu, nie byli pewni nawet jego najbliżsi współpracownicy. Ale fakt pozostawał faktem – firma Janusza zdobywała najlepsze kontrakty w mieście. Pierwsi wpadli też na pomysł wykorzystania sieci kurierskiej do rozwożenia jedzenia z restauracji, zakupów czy chrustu i węgla na opał. Po czternastu latach działalności, z Kurierem Warszawskim nie mógł konkurować nikt. Reputacji firmy nie zaszkodziła nawet ostatnia, popularna wśród młodzieży akcja zamazywania jej nazwy na paczkomatach tak, by z pierwszego członu zostały tylko trzy początkowe litery, a z drugiego dwie… Janusz obiecał sobie wówczas, że sam musi sprawdzić, co to ten cały TikTok.
Naturalnym efektem powiększania się biznesu była jednak utrata bezpośredniej kontroli dyrektora nad poszczególnymi działami. Mimo to, w głębi swego kochającego pieniążki serca Janusz wiedział, że sprawy są w dobrych rękach. Osobiście dobrał wszystkich menedżerów, których mógł z kolei rozliczać z każdego posunięcia.
Rozparty wygodnie w fotelu, wartym trzy średnie wynagrodzenia w jego firmie, szef wszystkich szefów mimowolnie uśmiechnął się do swych myśli. Radość przyćmiona została świadomością obietnicy, jaką złożył rano żonie. Jeszcze w tym miesiącu miał znaleźć dla nich dom i załatwić wszelkie formalności.
Ludzie poszukujący łakomych kąsków na rynku nieruchomości korzystają z różnych metod. Jedni godzinami ślęczą na portalach ogłoszeniowych, inni wykupują specjalistyczne programy, które robią to za nich, a ci najbardziej rozrzutni zdają się na pośredników. Janusz jednak miał swoje własne, doskonałe oprogramowanie do wyszukiwania ofert. W dodatku bez żadnych dodatkowych kosztów.
– Panie Areczku, pozwoli pan na chwilę do mnie – zawołał Janusz do najmłodszego z menedżerów w zespole, którego ciaśniutki gabinet znajdował się naprzeciwko. Musiał przecież mieć baczenie na żółtodzioba.
– Już idę, panie dyrektorze! – odkrzyknął Arkadiusz i potykając się o zdradliwie podłożoną przez obrotowe krzesło nogę wyskoczył ze swego schowka na szczotki. Stojąca w korytarzu przy kserokopiarce pani Anetka spojrzała na Arka z niezdrową fascynacją gapia, który właśnie obserwował, jak prowadzą skazańca na szubienicę.
– Ale co ty z tym dyrektorem, Areczku – przymilnie zagadnął Janusz, gdy ten wszedł do jego przestronnego biura i zamknął za sobą drzwi. – Mówmy sobie po imieniu.
Tak! – pomyślał Arkadiusz. To ten moment! Dyrektor wreszcie docenił moje zaangażowanie i umiejętności. Nareszcie będzie podwyżka. Tylko spokojnie – napomniał się w duchu. Nie zepsuj tego Arczi.
– Jak sobie życzysz Janusz – odparł Arek z uśmiechem, wyciągając dłoń w kierunku dyrektora.
Ten zmierzył ją spojrzeniem tak zimnym, że Arkadiusz poczuł, jak drętwieją mu palce.
– Chyba chciałeś powiedzieć „panie Januszu”, prawda Areczku?
Młodszy menedżer cofnął rękę, póki nie doznał jeszcze nieodwracalnych odmrożeń.
– Oczywiście, panie dyrektorze – zapewnił. – Przejęzyczyłem się.
– No, jak tam sobie chcesz, Areczku. – Na wąsatą twarz Janusza ponownie wrócił poczciwy uśmiech, przypominający znanego misia ze Stumilowego Lasu oraz lidera Komunistycznej Partii Chin. – Co to ja… A, tak! Mam dla ciebie bojowe zadanie. – Wymierzył w Arkadiusza palec Boży, który nieodwołalnie determinował ludzkie losy. – Znajdziesz mi najlepsze domy w okolicy Sochaczewa, które będą spełniały te warunki.
Janusz wręczył mu kartkę, na której własnoręcznie wykaligrafował wszystkie wymagania, które mieli z żoną odnośnie poszukiwanej nieruchomości. Arkadiusz przyjął świstek niczym konsekrowaną hostię i przesunął po niej wzrokiem. Mimowolnie uśmiechnął się, co oczywiście było błędem.
– Coś nie tak, Areczku? – zapytał Janusz, z zaciekawieniem przechylając głowę. – Może chcesz mi powiedzieć, że nie poradzisz sobie z tym drobiazgiem? Nie ma problemu. To niezwykle ważne, żeby znać swoje ograniczenia. Może ten nowy, jak mu tam… Dima! O, może on na to spojrzy. – Janusz sięgnął po słuchawkę swojego staromodnego telefon-faksu, lecz kątem oka obserwował wciąż, czy rybka chwyciła przynętę.
– Oczywiście, panie Januszu, zajmę się tym – szybko zapewnił Arkadiusz. – Na kiedy przygotować raport?
Janusz zerknął na kalendarz ścienny, opatrzony zdjęciem uśmiechniętej pani w koronkowej bieliźnie, otrzymującej paczkę z rąk kuriera.
– Dziś czwartek… Hmm… – wymamrotał pod nosem dyrektor. – Może na poniedziałek?
– Ale szefie, przecież to tylko jeden dzień! Potem już weekend! – Młodszy menedżer bronił się zduszonym głosem, chociaż wiedział, że walka jest już przegrana. – Poza tym, te kryteria są kompletnie nierealne…
– Ja wszystko rozumiem, Areczku. Weekend, rzecz święta! – Janusz koncyliacyjnie podniósł dłonie. – Pojeździsz troszkę po okolicy, pozwiedzasz, pooddychasz świeżym powietrzem. To prawie jak firmowe wczasy!
Dyrektor za nic nie mógł zrozumieć, czemu ten małolat nie jest wdzięczny, że dostaje taką lekką robotę, zamiast siedzieć po godzinach nad inwentaryzacją magazynu. Arkadiusz przełknął z trudem ślinę i odparł:
– Oczywiście, panie dyrektorze.
Oj Areczku, nie postarałeś się – pomyślał Janusz, widząc efekt bezsennych nocy swego podwładnego.
W przesłanym dopiero w poniedziałek o dwudziestej trzeciej raporcie roiło się od domów, które albo zdecydowanie przekraczały wyznaczony budżet, albo znacznie odbiegały od oczekiwanego standardu. Zaledwie kilka ofert zasługiwało w ogóle na uwagę. Dyrektor w głowie obliczał już, ile zaoszczędzi zwalniając Arkadiusza, gdy dotarł na ostatnią stronę jego wypocin.
– No, i to jest uczciwa cena! – mruknął Janusz pod nosem, lecz na tyle głośno, że leżąca obok w łóżku żona wymamrotała coś niezrozumiałego i przekręciła się na drugi bok.
Młodszy menedżer opisał nieruchomość jako „niepewną”, gdyż w jego opinii cena ofertowa była znacznie zaniżona, w stosunku do szacunkowej wartości domu, jaka wynikała z dostępnych w ogłoszeniu informacji i zdjęć.
Ech Areczku, nie zrobisz kariery w biznesie. – Pokręcił głową zawiedziony dyrektor Kuriera Warszawskiego i sięgnął po telefon. Janusz doskonale wiedział, że dobry interes można ubić tylko tam, gdzie jest ryzyko. Wiedział też, że jest szczęściarzem, więc ryzyko na pewno się opłaci.
Choć dochodziła już prawie północ, Janusz wystukał numer agenta nieruchomości. Zdawał sobie sprawę, że takie złote okazje nie leżą długo na ulicy i działać trzeba natychmiast. Czekając na połączenie wyszedł na korytarz i cicho zamknął za sobą drzwi sypialni.
Następnego dnia w południe Janusz wysiadł z firmowego land rovera w leasingu, zaparkowanego tuż przed ogrodzeniem jednorodzinnego domu w Starych Budach, w powiecie sochaczewskim. Auto doskonale poradziło sobie na polnej drodze, prowadzącej do nieruchomości. A jakie ekonomiczne! Do teraz pieklił się na wspomnienie rozmowy ze sprzedawcą w salonie, który namolnie wciskał mu benzyniaka, „bo jest tańszy”. Oczywiście Janusz doskonale zdawał sobie sprawę, że tańszy w eksploatacji będzie diesel. Wie, bo ma. Dyrektor zdecydował jednak, że to nie czas, by denerwować się złodziejem z salonu. Zmusił umysł do odprężenia. W końcu zaraz zobaczy dom, w którym być może spędzi resztę życia. Podszedł do ogrodzenia, gdzie przywitał go pośrednik.
– Dzień dobry, panie Januszu! Nazywam się Mateusz Serwiński. – Agent błysnął uśmiechem rodem z amerykańskiego filmu i otworzył bramę. – Proszę, tędy. – Gestem zaprosił klienta do środka.
Wiśniewski podążył za pośrednikiem i z dezaprobatą wpatrywał się w jego plecy. Przedstawiciel biura nieruchomości włosy miał w nieładzie, koszula i marynarka były wygniecione, a pod pachami pojawiły się ciemne plamy potu. Janusz nigdy nie pozwoliłby swojemu pracownikowi tak przywitać klienta.
– Mieszka pan tu, w okolicy? – zagaił Serwiński, odwracając głowę.
– Słucham? – zapytał wyrwany z zadumy Janusz. – Nie, jestem z Warszawy. Szukamy z żoną i dzieciakami domu pod miastem.
– Doskonale… – wymamrotał do siebie agent.
– Co proszę?
– Mówiłem, że to doskonały pomysł – wyjaśnił pospiesznie wyraźnie speszony pośrednik. – To wspaniałe miejsce do wypoczynku i rekreacji. W pobliżu las, rzeka, świnie, kaczki. Piękno przyrody. Polska w pełnej krasie!
Weszli po kilku schodkach i ich oczom ukazała się piękna, murowana rezydencja z początków XX wieku, po niedawnym generalnym remoncie. Przeszli przez ganek z marmurowymi kolumnami i balustradą. Pośrednik wyciągnął klucz i po irytująco długiej chwili otworzył drzwi. Janusz nie widział dokładnie zza jego pleców, ale agentowi chyba strasznie trzęsły się ręce.
– Długo pan pracuje w tym zawodzie? – zapytał Janusz z wrodzoną podejrzliwością, ponownie taksując pośrednika wzrokiem.
– Niezbyt długo – odparł Mateusz, nerwowo przeczesując palcami włosy. – Prawdę mówiąc, to moje pierwsze zlecenie. Do niedawna byłem strażakiem.
No tak. To mi się ekspert trafił – pomyślał Janusz. Z drugiej strony, można to będzie wykorzystać.
– Pan jest stąd? – zainteresował się dyrektor. – To chyba niezbyt dobra lokalizacja do zakładania biura nieruchomości?
– Nawet pan nie wie jak bardzo… – mruknął pod nosem.
– Słucham?
– Nic, nic. – Agent panicznie zamachał rękoma. – Mówiłem, że widzę tu duży potencjał. Chodźmy, oprowadzę pana.
Janusz lubił ponarzekać, posapać i pokręcić głową jak każdy inny klient. Musiał jednak przyznać, że nieruchomość prezentowała się pięknie. Co więcej, wedle słów agenta, wszystkie meble i całe wyposażenie było wliczone w cenę domu, więc można się było wprowadzać w zasadzie od razu. Marmurowe posadzki, drewniane podłogi i sztukateria, gustownie pomalowane ściany – wszystko było w niemal idealnym stanie, jakby ekipa remontowa wyszła stąd przed pięcioma minutami. Wprawne oko przedsiębiorcy wychwyciło nawet kilka antyków i cennych obrazów.
– Kto jest właścicielem? – spytał Janusz, gdy skończyli oglądać łazienkę na piętrze, wyposażoną w ogromną wannę oraz wyjście na taras z jacuzzi.
– To bardzo szanowany prawnik. Z Warszawy, jak pan – zapewnił go Serwiński. – Po ukończeniu remontu mieszkali tu z żoną zaledwie kilka tygodni. Ze względu na sprawy rodzinne musieli wyjechać za granicę.
Dyrektor Kuriera Warszawskiego pokiwał głową w zadumie, po czym uruchomił swój tryb biznesowy.
– Dobra. Panie Mateuszu, proszę mi powiedzieć, co jest z tym domem nie tak, skoro wystawili go w takiej cenie? Czego mi pan nie mówi? Potrafię docenić dobre techniki sprzedażowe, ale jeżeli pan coś ukrywasz… – Janusz przesłonił biednemu pośrednikowi całe słońce i groźnie zamachnął się na niego palcem.
– Cóż… jest jedna rzecz, której jeszcze panu nie pokazałem – zaczął z rezerwą. – Ale zamierzałem! Proszę chwilę zaczekać, skorzystam jedynie z toalety.
Agent zawrócił do łazienki i zamknął za sobą drzwi. Janusz chwilę postał w milczeniu w korytarzu, po czym zrobił coś, z czego nie był dumny. Ale w interesach wszystkie metody są dozwolone. Przyłożył ucho do drzwi i nasłuchiwał. Grube bukowe drewno tłumiło wszelkie odgłosy naprawdę dobrze, ale coś udało mu się wychwycić.
– …przecież zrobiłem wszystko, o co prosiliście! Tak, na pewno się nada. Dziękuję! Dziękuję! – Agent na koniec nieomal zaniósł się szlochem.
Chwilę później Janusz usłyszał dźwięk spuszczanej wody i odgłos mycia rąk. Pospiesznie cofnął się kilka kroków i czekał. Serwiński wyszedł z łazienki chwilę później, z zaczerwienionymi oczami.
– Przepraszam, musiałem jeszcze odebrać telefon – wyjaśnił. – Chodźmy.
Ten gość jest w rozsypce – pomyślał dyrektor. Zrobi wszystko, żeby zakończyć transakcję. Cóż, mój zysk.
Na twarz Janusza ukradkiem wypełzł szeroki uśmiech i wraz z resztą dyrektora podążył za pośrednikiem. Zatrzymali się na środku korytarza. Serwiński podniósł leżący pod ścianą hak na długiej rączce i wskazał nim na sufit.
– Musimy wejść na strych. Ostrożnie. – Serwiński sięgnął hakiem do pierścienia w klapie. Z ziejącego ciemnością otworu częściowo wysunęła się drabina. Pośrednik pociągnął i szczebelki zjechały aż do ziemi. – Pójdę przodem i zapalę światło – zaoferował agent i nie czekając na odpowiedź wszedł na drabinę.
Po chwili, zawieszona u powały samotna żarnikowa żarówka rozświetliła ciasny stryszek, a spowijająca go ciemność cofnęła się w najdalsze zakamarki. Gdyby Janusz zwracał uwagę na takie szczegóły, zauważyłby pewnie, że mrok wycofywał się bynajmniej nie z prędkością światła. Ale drapieżny wzrok dyrektora skupiony był już tylko na potencjalnej zdobyczy. A była to najbardziej smakowita z ofiar, w jakich gustował Janusz. Imię jej zaś brzmiało RABAT.
Stryszek, w przeciwieństwie do reszty domu, był odrobinę zapuszczony. Nie było tu jednak niczego, z czym nie poradziłaby sobie dobra ekipa sprzątająca. Problemem mogła być jedynie wielka dziura ziejąca w dachu i stan podłogi tuż pod nią. Drewniane deski wyglądały jednocześnie na nadpalone i zmurszałe, a wilgoć przesączała się przez szczeliny na betonową wylewkę.
Pochwyciwszy wzrok dyrektora, Serwiński powiedział:
– Tak, to właśnie ten drobiazg, o którym wspominałem.
– Co tu się dokładnie stało? – zapytał zdziwiony Janusz, zauważywszy obok wilgotnego fragmentu podłogi częściowo stopioną, ceramiczną dachówkę.
– Jakiś miesiąc temu uderzył piorun. Wybił dziurę w dachu i zatrzymał się na podłodze – wyjaśnił pośrednik. – Prawnik, który tu mieszkał, był strasznie zabobonny i stwierdził, że nie będzie przebywał “w domu naznaczonym przez Boga” – zaśmiał się nerwowo, intensywnie pocierając dłonie. – Wyobraża pan to sobie? Następnego dnia zapakowali wszystko, co zmieściło się do mercedesa, i popędzili prosto na niemiecką granicę.
– Panie – groźnie zmrużył oczy Janusz – kit mi pan wciskasz. To nie tłumaczy, czemu cena jest tak niska. Co jeszcze ukrywasz, co? – Twarz dyrektora groźnie zawisła nad znacznie niższym agentem, tak że ten musiał odchylić plecy o kilkanaście stopni by móc spojrzeć klientowi w oczy.
– Przysięgam, że nic! – zaklinał się. – Zwyczajnie właścicielowi zależy na szybkiej sprzedaży. Prawdę mówiąc, w łazience rozmawiałem z nim i upoważnił mnie do udzielenia panu zniżki, jeśli zawrzemy transakcję jeszcze dziś.
Słysząc słowo „zniżka”, Janusz błysnął oczami, jakby zastąpiły je złote luidory, jaśniejące odbitym blaskiem francuskiego Króla-Słońce.
– No i trzeba było tak od razu! – Dyrektor przyjacielsko klepnął pośrednika po ramieniu. Ten wzdrygnął się, jakby to w niego strzelił piorun. Zaraz odzyskał panowanie nad sobą i gestem wskazując zejście oznajmił:
– Zatem zapraszam do notariusza.
Najbliższa kancelaria notarialna znajdowała się w Sochaczewie. Mimo to, już dwie godziny później Janusz trzymał w rękach akt własności domu i z melancholią patrzył, jak agent nieruchomości biegnie w podskokach w nieznanym kierunku.
Ech, młodość – pomyślał. Pamiętam, jak ja zaczynałem działalność. Tak samo cieszyłem się po pierwszej transakcji. – Janusz pokręcił z zadumą głową. Kiedyś to były czasy. Teraz, to nie ma czasów.
Napędzany silnikiem diesla prywatny passat Janusza, jego cześć i duma, zjechał z drogi krajowej nr 50 na szosę prowadzącą bezpośrednio do Starych Bud. Stąd już tylko kilka minut dzieliło ich od wymarzonego domu. Choć dzieciaki z tyłu nieustannie się biły i krzyczały, a bagażnik volkswagena trzeszczał w szwach, na twarzy Janusza gościł uśmiech. Był to w końcu kolejny udany interes. Za niewielkie pieniądze kupił sobie nie tylko dom, ale i spokój od ględzenia Grażynki, który był przecież bezcenny.
Janusz zatrzymał auto, z ciężkim sapnięciem wydobył swój imponujący mięsień piwny spod kierownicy i wysiadł, by otworzyć bramę. Jeszcze raz przyjrzał się nowej rodowej siedzibie. Prezentowała się imponująco, adekwatnie do jego statusu. Tylko ta dziura w dachu… Będzie trzeba się nią zająć prędzej niż później. Wiśniewski zdecydował, że jeszcze dziś poleci Areczkowi znalezienie ekipy remontowej. A najlepiej niech sam podjedzie, nowy fach przy okazji zdobędzie. Janusz głęboko wierzył bowiem, że inwestycje w szkolenie pracowników zawsze się zwracają. Westchnął, myśląc o tym jak podwładni bez ustanku żerują na jego dobroci. Ale co zrobić, taki już był. Empatia to jego drugie imię.
Dyrektor Kuriera Warszawskiego wrócił do samochodu i wprowadził swoją mobilną twierdzę na podjazd. Zanim jeszcze zdążył zgasić silnik, dzieciaki wyskoczyły z auta i pobiegły zwiedzać dom.
– Wygląda wspaniale, misiu – odezwała się Grażynka rozmarzonym głosem, gdy wraz z Januszem również przekroczyli próg rezydencji. – Tylko co to za dziwny zapach? Jakby wilgoć.
Wiśniewski wciągnął powietrze w szerokie nozdrza. Rzeczywiście, pachniało delikatnie stęchlizną.
– Trzeba po prostu przewietrzyć. – Janusz machnął lekceważąco ręką. – Chodź, pokażę ci kuchnię i zrobisz obiad.
Do wieczora udało im się rozpakować większość rzeczy. Janusz leżał więc teraz zrelaksowany w łóżku, wertując najnowszy numer ulubionego tygodnika opinii. Przewrócił kolejną stronę i na jego usta wypełzł dobrotliwy uśmiech politowania. Artykuł przedstawiał sylwetkę przedsiębiorcy, niejakiego Rafała Brzózki. W wywiadzie snuł on dalekosiężne plany podbicia krajowego rynku usług kurierskich.
Kiedy z nim skończę – pomyślał wesoło Wiśniewski – będzie musiał zmienić nazwę tej swojej firemki na InPast!
Udany dowcip, i to jeszcze w obcym języku, wprawił Janusza w bardzo dobry nastrój. Na tyle dobry, że dyskretnie przesunął się pod kołdrą w kierunku żony. Powoli, niczym proces górotwórczy, podążał na środek łoża, gdzie ich ciała w końcu się zetknęły.
– Co ci chodzi po głowie, hipciu? – zapytała Grażynka zalotnie, unosząc wzrok znad książki.
Poznali się na studiach. Grażyna nie była może pięknością, jak to na politechnice, ale konsekwentnie ganiała za nim przez prawie trzy lata. Janusz był wówczas wysportowanym, obrotnym młodzieńcem i wolał korzystać z wolności. Gdy jednak któregoś dnia zobaczył, jak kierowca podwozi ją bentleyem i wysadza kilka przecznic przed uczelnią, coś w chłopaku pękło. Zrozumiał wówczas, jaka to dobra, skromna dziewczyna i z miejsca się zakochał. Pół roku później byli już po ślubie. W ramach prezentu, teść zainwestował kilka milionów w prężnie rozwijający się – póki co w głowie – biznes Janusza.
Dyrektor lubił swoją małżonkę, szczególnie, kiedy za dużo się nie odzywała. I choć dzieci nie były już maluchami, wciąż czasami nachodziła ich ochota, by się zabawić.
Wyjął z rąk Grażynki egzemplarz “Podstarzałej twarzy Greya”, chyba czternastej już części popularnego cyklu, i pocałował żonę, delikatnie łaskocząc ją wąsem. Z początku wydawała się zaskoczona, lecz po chwili odwzajemniła czułość. Janusz przymknął oczy, zanurzając się w chwili. Z romantycznego nastroju wyrwało go silne uderzenie w plecy.
– Janusz, patrz! – wysapała Grażyna z zaniepokojoną miną, pokazując palcem na coś po przeciwległej stronie sypialni. – Co to jest?
Wiśniewski skrzywił się, ale posłusznie spojrzał we wskazanym kierunku. W narożniku pokoju widoczny był sporych rozmiarów czarny zaciek, który rozlewał się w kierunku podłogi. Janusz wstał z łóżka, by obejrzeć go z bliska. Gdy dotknął wilgotnej ściany, odchodząca warstwa farby ugięła się pod jego palcami. Powąchał czarny nalot, który pozostał na jego dłoni, i poczuł zapach wilgotnej ziemi i spleśniałego chleba. Wytarł ręce o dół piżamy i wrócił do łóżka.
– To pewnie przez tę dziurę w dachu – powiedział Janusz, ponownie zbliżając się do żony. – Wczoraj w nocy trochę padało. Po weekendzie zamówię ekipę.
– Jaka dziura w dachu? – spytała podejrzliwie Grażynka, powstrzymując awanse męża palcem wskazującym. – Nie mówiłeś nic o żadnych usterkach. Kazałeś nam zamieszkać w domu z przeciekającym dachem?
– To maleńka szpara – odparł koncyliacyjnie Janusz, widząc narastającą irytację małżonki. Wiedział do czego to zmierza.
– Masz się zająć tym jutro. Z samego rana – wysyczała meduza, która podmieniła jego żonę w łóżku. – Dobranoc.
Grażynka odwróciła się ostentacyjnie i zgasiła lampkę. Janusz westchnął i przeturlał się na swoją połówkę. Jutro czekał go ciężki dzień.
Janusz umościł się w najwygodniejszym skórzanym fotelu, z jakim kiedykolwiek miały przyjemność zetknąć się jego pośladki. Konieczność ogarnięcia reszty rzeczy z przeprowadzki zmusiła go tego ranka do “pracy zdalnej”. Osobiście Wiśniewski gardził tym zjawiskiem. Zero nadzoru nad pracownikami. Pewnie siedzą całymi dniami przed komputerem z piwskiem w jednej ręce i… Nawet nie chciał myśleć, co mieli w drugiej. Nie, według Janusza to był prosty przepis na katastrofę w przedsiębiorstwie. Nawet w okresie pandemii, do wprowadzenia zdalnego trybu zmusiła go wyłącznie Państwowa Inspekcja Pracy. Do tej pory głowił się, kto go podkablował.
Dyrektor musiał jednak przyznać, że z perspektywy drugiej strony, było to całkiem przyjemne. Nie musiał wbijać się w przyciasne spodnie od garnituru, na wyciągnięcie ręki miał gorącą kawę, kanapki i ciasteczka. Żyć, nie umierać. Może home office to nie taki zły pomysł. Oczywiście wyłącznie dla niego. W końcu siebie nie musiał pilnować. Ale Wiśniewski wiedział, że po kilku dniach brakowałoby mu Areczka, Dimy, Anetki i wszystkich innych członków zespołu, którymi mógł dyrygować niczym dyndającymi kukiełkami.
Janusz sięgnął po ciastko i uruchomił komputer. Wtem usłyszał dźwięk, który sprawił, że nieomal zadławił się na wpół zjedzonym wypiekiem, a po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz.
– Tato, spóźnimy się do szkoły! Gdzie śniadanie? – Jego pierworodny syn, Sebastian, tupiąc niczym stado antylop biegnących przez sawannę, zszedł po schodach i wlepił w niego oskarżycielski wzrok.
No tak. Grażynka pojechała załatwić ostatnie formalności w nowej szkole dzieciaków, a on miał wyprawić ich na lekcje. Po chwili do nadąsanego dwunastolatka dołączyła siedmioletnia córka Janusza, Karinka, która w każdym calu stanowiła idealny klon swej matki.
– Jestem głodna – oznajmiła dziewczynka, a jej dolna warga zaczęła niebezpiecznie drżeć, zwiastując nadchodzący atak histerii.
– Przygotowałem wam kanapki i ciasteczka na drogę. – Janusz wykonał uderzenie prewencyjne, aby zapobiec katastrofie.
Dyrektor wstał i pożegnał smutnym wzrokiem swoje z pietyzmem uszykowane przekąski, po czym postawił je na marmurowym blacie kuchennej wyspy. Pomógł córeczce usadowić się na wysokim barowym stołku, po czym powrócił do swojego azylu. Przynajmniej została mu jeszcze kawa.
Zdążył jedynie otworzyć firmową skrzynkę pocztową, gdy jego oaza spokoju została ponownie zaatakowana.
– Nie zjem tego! – zakomunikowała Karina tonem bardziej kategorycznym, niż sędzia Sądu Najwyższego rozpatrujący apelację. – To jest niedobre.
Janusz jednak nie należał do tych, którzy pozwalają sobie w kaszę dmuchać. Podniósł groźny wzrok znad ekranu laptopa i prześwidrował nim córkę.
– Posłuchaj, młoda damo! Od ust sobie odbieramy z matką, żebyście mieli jak najlepszy start w życiu. To jedzenie jest świeże i kosztowało duże pieniążki, więc nie chcę słyszeć żadnego grymaszenia!
– Ona ma rację, tu jest pleśń – wtrącił spokojnym głosem Sebastian.
– Co?!? – Oburzony Janusz zerwał się z fotela niczym za młodych lat.
Podbiegł do dzieci i chwycił z talerza córki kanapkę z sałatą, żółtym serem i pomidorem. Czarne, zielone i białe strzępki pleśni widoczne były nie tylko na serze, ale też na chlebie i pomidorze. Sałata zaś wyglądała na zgniłą przed kilkoma dniami. Janusz nie mógł pojąć, jakim cudem nie zauważył tego wcześniej.
– Ten sklep może spodziewać się pozwu – mruknął dyrektor pod wąsem, szarpiąc drzwi lodówki.
Całe wnętrze ociekało wodą, a zalążki grzyba widoczne były niemal na każdym produkcie. Światło było jednak zapalone, więc urządzenie nie było odłączone. Z rozmachem trzasnął drzwiczkami i wrócił do swych latorośli.
– Podobnie jak firma Szajsung – dodał. – Macie tu dychę, kupcie sobie coś po drodze.
Wręczył banknot synowi, który spojrzał na niego sceptycznie.
– Przy obecnej inflacji? Ledwo starczy na kajzerkę – zauważył Sebastian. – Daj pięćdziesiąt.
– Ja w twoim wieku nie miałem nawet tyle! – Janusz nie mógł uwierzyć, że własną piersią wykarmił takiego niewdzięcznika. – Wiesz jak zarobiłem swój pierwszy milion?
– Pożyczyłeś od dziadka i nigdy nie oddałeś? – podpowiedziała Karinka.
– Po prostu idźcie już – Janusz westchnął ciężko i położył na stole Kazimierza Wielkiego.
Sebastian chwycił banknot, włożył do kieszeni i zarzuciwszy plecak na jedno ramię wybiegł z domu. Karina na moment przytuliła się do nogi ojca, po czym pognała za bratem.
Wiśniewski rozmasował palcami nasadę nosa, gdzie poczuł nadchodzący ból głowy, zamknął drzwi wejściowe i podszedł do lodówki, by lepiej przyjrzeć się sprzętowi. Nie widząc niczego szczególnego wewnątrz, spróbował odsunąć urządzenie od ściany. Ciężko sapnął kilka razy i lodówka zgrzytając głośno o podłogę wysunęła się do przodu. Cała przestrzeń za chłodziarką pokryta była czarną mazią, podobną do tej, którą odkrył poprzedniego wieczora w sypialni.
Janusz powoli zaczął odnosić wrażenie, że pośrednik nie był z nim do końca szczery. Trzeba będzie dokładnie sprawdzić całe poddasze i zabrać się za osuszanie ścian. Sam tego nie ogarnie, a ekipa, którą zamówił z samego rana, przyjedzie dopiero w piątek. Dyrektor musiał więc sięgnąć po sprawdzone metody. Wyjął telefon i wybrał numer alarmowy.
– Cześć, Areczku, mam dla ciebie bojowe zadanie. Wsiądziesz w auto i kupisz co następuje…
Znając tempo pracy Arkadiusza, dyrektor nie mógł sobie pozwolić, by bezczynnie czekać na przyjazd podwładnego. Obszedł cały dom i niemal w każdym pomieszczeniu odnalazł napęczniałe fragmenty ścian, pokryte lepką substancją. Większość ukrywała się za meblami, lecz kilka spostrzegł na pierwszy rzut oka. Janusz mógłby przysiąc, że jeszcze wczoraj ich tam nie było.
Przez głowę przemknęła mu myśl, by wsiąść w auto, odnaleźć nieuczciwego pośrednika i złamać mu kręgosłup niczym suchą gałązkę. Przyjemności jednak musiały poczekać. Uzbrojony w mopa, latarkę, zestaw szmat, garść gwoździ i prowizoryczną plandekę, Janusz przełknął głośno ślinę i opuścił drabinkę prowadzącą na poddasze.
Przywitał go tropikalny zaduch, który niemal uniemożliwiał oddychanie. Wiśniewski pstryknął włącznik światła, lecz nic się nie wydarzyło. Wobec tego wyciągnął zza pasa latarkę i skierował ją w miejsce, gdzie znajdowała się dziura w dachu. Przeszywający powietrze strumień fotonów oświetlił lewitujące drobinki. Wyglądem przypominały kurz, lecz były większe i czarne. Na końcu strumienia światła Janusz nie widział jednak dziury, która zakryta została pulsującą ciemną masą.
– Co to, kurła, jest? – zdziwił się na głos dyrektor Wiśniewski.
Omal nie spadł z drabiny, gdy nagle samotna żarówka przypomniała sobie o celu własnego istnienia i zalała blaskiem całe pomieszczenie. Wyobraźnia płatała mu figle. Wyrwa w dachu rzeczywiście była zatkana, ale nie tajemniczą, demoniczną materią, lecz kawałkiem czarnej folii, który targany wiatrem łopotał co chwilę, próbując wedrzeć się do wnętrza.
Janusz zaśmiał się cicho ze swojej wybujałej wyobraźni. To było stresujących kilka dni. Gdyby zawsze był taki strachliwy, musiałby chyba w firmie zacząć przestrzegać przepisów RODO albo, o zgrozo, Kodeksu Pracy. Areczek by się zdziwił, gdyby nagle powiedział mu, że ma opłaconą składkę zdrowotną.
Ta myśl ponownie wprawiła dyrektora w dobry nastrój. Dziarsko pokonał ostatnie szczebelki i podszedł do dziury w dachu. Chwycił materiał uczepiony postrzępionych brzegów otworu i wciągnął go do środka. Okazał się zwykłym, czarnym workiem na śmieci ze ściągaczem. Był co prawda duży, na oko ponad dwieście litrów, lecz zdecydowanie nie sprawiał wrażenia strasznego. Zaciekawiony Janusz zajrzał do środka, odnalazł jednak wyłącznie resztki jakiejś szkarłatnej cieczy. Z obrzydzeniem odrzucił worek, otarł ręce szmatą i przystąpił do przybijania grubej plandeki wokół ziejącego w dachu otworu.
Gdy skończył, rozejrzał się po poddaszu w poszukiwaniu innych uszkodzeń, lub śladów pleśni. Dopiero teraz uważniej przyjrzał się podłodze, która pokryta była regularnie ułożonymi ciemnymi plamami. Ich kształt coś Januszowi przypominał.
Słodki prezesie NBP! – Do Wiśniewskiego w końcu dotarło, co właściwie widzi. – To stopy!
Ktoś miał czelność włamać się do jego domu i to już pierwszego dnia! Trzeba było przycisnąć tego pośrednika, żeby zrobił coś z tą dziurą przed przekazaniem nieruchomości. Ale nic to. Kimkolwiek był tajemniczy włamywacz, wkrótce przekona się, że z dyrektorem Januszem Wiśniewskim nie warto zadzierać.
Chwycił oburącz mopa i uzbrojony w tę zabójczą broń podążył za śladami do zacienionego, przeciwległego końca pomieszczenia. Gdy tylko przekroczył granicę świetlnego kręgu, roztaczającego się wokół samotnej żarówki, otoczyła go nieprzenikniona ciemność.
Złorzecząc na zawodność technologii, Janusz ponownie uruchomił latarkę. Nic się nie wydarzyło. Postukał kilka razy felernym urządzeniem o kolano, po czym odwrócił urządzenie do siebie, by odkręcić pokrywę lampy. Omal nie oślepł, gdy snop światła trafił prosto do oczu. Zamrugał kilkakrotnie i ponownie skierował latarkę w kąt stryszku. Sprzęt działał, ale emitowane przez niego światło nie było w stanie przebić się przez mroczną zasłonę. Było to doprawdy fascynujące doświadczenie. Janusz miewał podobne odczucia, gdy grał na giełdzie. Teraz również był niezwykle podekscytowany, mimo że niczego nie rozumiał.
Nagle poczuł jakiś dodatkowy ciężar na czubkach swoich kapci. Właśnie zdecydował, że pora zawrócić na bezpieczną pozycję, gdy nagle ciemność ustąpiła, a przed Januszem ponownie zmaterializowało się zwykłe, nudne poddasze. Pomijając może wielką plamę krwi, która okazała się stacją końcową odkrytych wcześniej śladów. No i te resztki… Deski upstrzone były kawałkami mięsa i innych tkanek. Wyglądały niczym ich lodówka, gdy Januszowi udało się odnaleźć skrzętnie ukryty przez żonę salceson. Był jego jedynym nałogiem i w obecności podrobowego przysmaku nie był w stanie się opanować. Ktoś, kto zostawił ten bałagan, najwyraźniej miewał podobne problemy.
Janusz jeszcze przez dłuższą chwilę starał się przekonać samego siebie, że to jedynie szczątki jakiegoś padłego zwierzęcia. Niestety, poobgryzane gdzieniegdzie do kości ludzkie przedramię, które leżało na jego kapciach, zdecydowanie utrudniało skuteczne zastosowanie autosugestii. Powoli odsunął nieznajomą rękę i zaczął cofać się do wyjścia. Szło mu całkiem nieźle, dopóki jego plecy nie natrafiły na coś miękkiego. Coś, czego nie powinno w tym miejscu być.
Trzeba oddać dyrektorowi Wiśniewskiemu, że w tym momencie nie krzyknął jak mała dziewczynka, ani nie uruchomił procesu awaryjnego zrzutu zawartości pęcherza. Był w końcu polskim przedsiębiorcą, a polski przedsiębiorca musi być twardy jak stal i elastyczny jak guma.
Powoli odwrócił się, ocierając jednocześnie rękawem pot z czoła. Odczuł znaczną ulgę, gdy zamiast krwiożerczego monstrum ujrzał przystojnego mężczyznę w nienagannie skrojonym garniturze i przyklejonym na stałe do twarzy uśmiechem.
– Dzień dobry, panie Januszu, jestem bardzo szanowany prawnik z Warszawy, który tu mieszkał – oznajmił przybysz z przedziwną intonacją, niemal nie poruszając przy tym ustami.
– Wiśniewski, miło mi – skłamał Janusz, przyglądając się podejrzliwie gościowi. Prawnik to też krwiopijca, choć innego sortu niż się spodziewał. – Zapomniał pan czegoś? Jakiejś rodzinnej pamiątki?
– Tu jest pleśń – odparł, jak gdyby w ogóle nie usłyszał jego pytania. – Może pan spodziewać się pozwu.
Janusz zapłonął świętym oburzeniem. Nie po to kupował okazałą rezydencję za ułamek rynkowej wartości, żeby teraz ktoś go wciągał w jakiś przekręt.
– To ja pana pozwę – odgryzł się. – Ta pleśń musiała tu być wcześniej!
– Jedzenie jest świeże – ocenił prawnik, kładąc Wiśniewskiemu dłoń na ramieniu. – Nie chcę słyszeć żadnego grymaszenia.
– Panie, co pan? – Janusz odepchnął napastnika, który zatoczył się kilka kroków do tyłu.
Dopiero teraz zauważył, że nieznajomy pozbawiony jest lewego przedramienia. Ucięta ręka nie kończyła się jednak krwawą miazgą i fragmentami kości, lecz czarną dziurą, w której przelewała się znana już dyrektorowi tajemnicza maź. Stworzenie, raczej nie będące prawnikiem, powoli kroczyło w jego kierunku. Niczym w renesansowym tańcu, na każdy krok monstrum Janusz odpowiadał stąpając do tyłu. Do czasu, gdy dotarł do ściany.
– Przy obecnej inflacji? Ledwo starczy – powiedział do siebie stwór, taksując ciało Wiśniewskiego głodnym wzrokiem.
Janusz desperacko poszukiwał drogi ucieczki, gdy nagle poczuł czyjeś dłonie, zaciskające się na jego szyi. Zadbane paznokcie i biżuteria dowodziły, że należały do młodej kobiety. Wystawały ze ściany i dusiły dyrektora, podczas gdy sobowtór prawnika zbliżył się na dwa kroki. Każdy kolejny oddech przychodził Januszowi z większym trudem. Delikatne, kobiece dłonie trzymały go niczym imadło. Stopniowo pochłonęła go ciemność.
– Zbudź się, smakołyku – W uchu Janusza rozbrzmiał słodki głosik. – Pora coś zjeść.
Logujący się dopiero do systemu umysł Wiśniewskiego w nagłym przebłysku świadomości rozpoznał czyj to głos.
Anetka – olśniło go. Dokładnie w ten sposób prosiła zawsze o podwyżkę.
Tak, takiego tonu używał wyłącznie ktoś, kto chciał go omamić i uwieść. Ale, podobnie jak w przypadku Anetki, dyrektor nie zamierzał być miękką fają. Dla Janusza równouprawnienie w pracy było rzeczą świętą, więc u niego w firmie nikt nie dostawał podwyżki, bez względu na płeć, kolor skóry czy wyznanie. Był człowiekiem z zasadami i zamierzał udowodnić to tej czarnej mazi.
– Poddajcie się, kimkolwiek jesteście – wymamrotał Janusz, wciąż nie mogąc otworzyć oczu. – Moje wsparcie już tu jedzie.
Wiśniewski miał niestety nikłą wiarę w pomoc ze strony Areczka, ale najlepszy blef to taki, w którym tkwi ziarno prawdy. Poczuł, jak jakaś ciężka masa spływa z jego twarzy. Otworzył oczy. Tkwił przylepiony do ściany w łazience na piętrze, gdzie kilka dni temu agent nieruchomości rozmawiał z “właścicielem”. Cała ściana, podobnie jak reszta jego ciała, pokryta była drobinkami czarnej materii, które poruszały się nieustannie, bez jasno określonego celu. W odległości około trzech metrów stały dwie postacie – przystojny prawnik, tym razem oburęczny, i młodziutka blondynka, będąca fanką medycyny estetycznej. Oboje wpatrywali się w Janusza niczym w rosnącą w piekarniku pizzę.
– Być może – odpowiedział mu głos. – Ale ciebie już tu nie będzie. Zostaniesz częścią nas, smakołyku.
– Kim jesteś? Czego chcesz ode mnie? – Janusz rzucił pytanie w kierunku sufitu.
– Jesteśmy strudzonym wędrowcem – odparło stworzenie zmęczonym głosem. – Podróżujemy między światami w poszukiwaniu nowego domu. Widzisz, musimy rosnąć, by żyć. Na naszym świecie nie było zaś już gdzie zakładać nowych kolonii. Wyruszyliśmy więc w gwiazdy.
Czarna materia rozlała się na sufit, a niektóre z punktów zaczęły jarzyć się, niczym miniaturowe słońca.
– By rosnąć, potrzebujemy specyficznego pożywienia. Niestety, inne planety nie są w nie bogate.
Teraz zaczerniła się podłoga przed Januszem, z której wyrosły pokraczne stwory o sześciu nogach i dwóch ramionach. Ciemna masa pochłonęła niektóre z nich, lecz większość stworzeń zaczęła bronić się przed napastnikami i rozbijać czymś pokrywającą ziemię pleśń.
– Aż trafiliśmy tutaj – kontynuował głos. – To miejsce jest tak cudownie… przegniłe. Osobniki, które widzisz przed sobą, są tego dobrym przykładem. Samiec wręcz cuchnie zgnilizną, czyż nie? Co dzień pławił się w niej z radością. Stanowił dla nas doskonałą pożywkę. Jego partnerka zaś była sparciała do cna. Jej wnętrze okazało się kompletnie puste. Idealne miejsce na wylęgarnię nowej kolonii.
– Czy oni… – zaczął niepewnie Janusz. – Jeszcze żyją?
W jego głowie rozległ się krótki chichot, który jednak raptownie ucichł.
– Nie, materię ich ciał przetworzyliśmy na część nas. Ich powłoki doskonale nadadzą się na apostołów nowej ery. Ale ty, Janusz, ty jesteś kimś, kogo naprawdę potrzebujemy. Poznaliśmy cię na wylot. Czegokolwiek dotkniesz, pleśnieje. Powoli i systematycznie niszczysz i pożerasz wszystko i wszystkich wokół siebie. Swoją żonę, która mogła mieć wspaniałą karierę i przystojnego męża, dzieci, które wychowają się na oziębłe i niezdolne do miłości. Ale przede wszystkim unicestwiasz firmę, która, przyznajmy to szczerze, prosperowałaby dużo lepiej, gdyby nie było tam ciebie! Będziesz naszym prorokiem zgnilizny i zepsucia. Poniesiesz nas w każdy zakątek tego świata!
W oczach Janusza stanęły łzy. Pomyślał o Grażynce, która przerwała doktorat by zająć się dziećmi, która latami siedziała wyłącznie w domu, zaniedbana, podczas gdy kiedyś wyglądała jak księżniczka. Pomyślał o Karince i Sebastianie, których widywał jedynie o poranku, przy śniadaniu, a wieczorami wzdychał z ulgą, gdy po powrocie z pracy okazywało się, że już śpią. Wstrętny grzyb mówił prawdę. Był fatalnym mężem i ojcem. Być może rzeczywiście był zepsuty do samych kości.
– To prawda. – Janusz zwiesił głowę i pokręcił nią ze smutkiem. – Jako człowiek, jestem doskonałą pożywką dla takiej pleśni jak ty.
Wiśniewski nagłym ruchem podniósł wzrok i hardo spojrzał na prawnika i jego żonę.
– Ale nie będziesz mi mówił, że nie potrafię prowadzić biznesu!
Dyrektor Kuriera Warszawskiego wyszarpał lewe ramię spod warstwy kosmicznego grzyba, rozciągnął się jak za swoich najlepszych lekkoatletycznych czasów i chwycił słuchawkę prysznica. Nim sobowtóry poprzednich właścicieli nieszczęsnego domu zdążyły do niego dopaść, udało mu się uruchomić strumień wody. Ostatnim domownikiem, który korzystał z prysznica, był zaś Janusz. A on lubił gorącą wodę. Bardzo, bardzo gorącą.
Skierował swoją nową broń na parę pseudo-ludzi. Natychmiast zatrzymali się i zaczęli wyć jak oparzeni, co de facto miało właśnie miejsce. Części ciała, których dotknęła woda, natychmiast rozpadały się na strzępki grzybni, po czym spływały na kafelki. Janusz z satysfakcją patrzył, jak rozpływają się sztuczne piersi sztucznej żony sztucznego prawnika. Zawsze był zwolennikiem naturalnej urody.
Zyskując nieco czasu, wskoczył do kabiny prysznicowej i maksymalnie zwiększył temperaturę wody. Wycelował w łeb grzyba udającego prawnika. Głowa zmiennokształtnego stwora tym razem po prostu wyparowała. Od kiedy Kurier Warszawski zajął się także dostarczaniem klientom produktów spożywczych, Janusz musiał wiedzieć takie rzeczy, jak temperatura, w której ginie pleśń. W końcu nie mógł pozwolić, by jakaś drobna plamka na owocach czy lekki nalot na serze sprowokował reklamację.
Dyrektor roześmiał się tubalnie, lejąc wodę na każdy czarny punkt, jaki znalazł w zasięgu wzroku i prysznicowego węża. W jego głowie zaś nieustannie rozlegał się dziki wrzask bólu. Gdy dokończył eksterminację, bez skrępowania zdjął ubranie i wskoczył pod prysznic. Gorąca woda wystarczy, by pozbyć się grzyba, ale nie zarodników. Janusz umył się, stosując najsilniejsze detergenty, jakie znalazł i uznał, że nie przeżrą mu skóry, po czym wyskoczył z łazienki jak go Pan Bóg stworzył i pognał po schodach na dół. Chwycił spryskiwacz, którego Grażynka używała do zraszania kwiatów, i napełnił go mieszanką wody i octu. Po sekundzie namysłu zgarnął także butanową zapalarkę do grilla. Był już na drugim schodku, gdy zawahał się, po czym cofnął, odłożył sprzęt i założył stare spodnie od dresu wiszące na krześle. Uznał, że nieosłonięte niczym klejnoty rodu Wiśniewskich mogłyby stanowić słaby punkt w nadchodzącej walce. Usatysfakcjonowany, Janusz ponownie się uzbroił i pognał na strych, by zakończyć to raz na zawsze.
Pokonując kolejne szczebelki drabiny, Janusz nie słyszał niczego poza delikatnym skrzypieniem drewna, uginającego się pod jego gołymi stopami. Światło na górze wciąż było zapalone. Całe pomieszczenie prezentowało się tak, jak zapamiętał je tuż przed utratą przytomności. Zniknęła tylko ręka prawnika, najprawdopodobniej ostatecznie wchłonięta przez grzybową inwazję. Choć nie odnotował żadnych śladów pleśni, obficie spryskał tę część stryszku octową mieszanką. Gdy skończył obchód reszty poddasza, ostrożnie zbliżył się do wyrwy w dachu i leżących bezpośrednio pod nią spalonych, a jednocześnie przegniłych desek. Czarna grzybnia kołysała się tu niczym rozszalałe morze, próbując przybrać jakiś kształt. Było jej jednak za mało.
– Stąd grzyby wyszli – mruknął Janusz, z zadowoleniem patrząc, jak masa wije się rozpaczliwie, zdana na jego łaskę.
Być może w tym właśnie momencie skazywał na zagładę cały obcy gatunek. Ale Janusz był biznesmenem i nie bał się trudnych decyzji. To był moment, by skorzystać ze swojego zawodowego doświadczenia.
– Mam dla ciebie dwie wiadomości, grzybie – odezwał się spokojnie dyrektor Wiśniewski, celując spryskiwaczem w ostatnią żywą kolonię. – Dobrą i złą. Dobra jest taka, że koniec z nadgodzinami. Zła jest taka, że jesteś zwolniony!
Janusz naciskał spust jeszcze kilka sekund po tym, jak spryskiwacz zaczął wypluwać z siebie jedynie powietrze. Ciemna masa przestała się poruszać. Oddychając ciężko, Wiśniewski otarł pot z czoła i chwiejnym krokiem zszedł po drabince.
– Areczka czeka kurs doszkalający z odgrzybiania – westchnął Janusz, czując jak nagle dopada go potworne zmęczenie.
Doczłapał do schodów prowadzących na parter, gdy nagle usłyszał dzwonek swojego telefonu, dochodzący gdzieś z salonu poniżej. Nie miał jednak siły biec. Po tym co przeżył, nie mogło dziać się nic, co nie byłoby w stanie zaczekać.
– Tak?… Witaj Areczku… Nie, daj spokój, co się będziesz fatygował… Wracaj do domu, a ja sobie przewiozę to w tym tygodniu… Naprawdę? Pozdrów ją koniecznie. Miłej zabawy.
Rozmowa pomiędzy Januszem i Areczkiem brzmiała jak zawsze. Z tą drobną różnicą, że Janusz przysłuchiwał się jej z perspektywy trzeciej osoby. Zebrał wszystkie siły i w dwóch susach pokonał pozostałe schody. Na kanapie przed telewizorem siedział on. Dyrektor Wiśniewski. Tylko jakby chudszy, bardziej umięśniony i z gęstymi włosami.
– Ach, witaj Janusz! Siadaj – gestem zaprosił go, by zajął miejsce obok niego. Widząc spojrzenie swojego pierwowzoru dodał: – Pozwoliłem sobie wprowadzić kilka drobnych poprawek, mam nadzieję, że się nie pogniewasz. Możesz mi mówić… Janusz Alfa.
– Wynocha z mojego ciała! – Jedynie to zszokowany Janusz był w stanie z siebie wykrztusić.
– Ale tu jest tak wygodnie! Mogę znacznie więcej niż w postaci tamtej parki – zaprotestował grzyb. – Poza tym, niedługo będziesz musiał to znosić.
Nim oryginalny Janusz otrząsnął się z szoku, model Alfa złapał go jedną ręką za szyję i z łatwością uniósł dużego mężczyznę w powietrze. Przez cały czas się uśmiechał. Prawdziwy dyrektor zdołał jeszcze pomyśleć, że zdecydowanie nie pasował mu ten wyraz twarzy. Gdy jego pole widzenia zaczęło się niebezpiecznie kurczyć, ustępując nadchodzącej ciemności, desperacko szukając jakiegokolwiek ratunku namacał w kieszeni dresu zapalarkę. Chwycił ją mocno i z całych sił wbił w oczodół fałszywego Wiśniewskiego, jednocześnie włączając płomień.
Hybryda człowieka i pleśni zawyła dziko i poluzowała chwyt na gardle Janusza. Ten zdołał się uwolnić i odepchnąć kreaturę do tyłu. Widział jednak, jak strzępki grzybni łączą się ze sobą w przebitym oku i po zaledwie kilku sekundach ponownie tworzą jedną całość. Potwór znajdował się dokładnie na drodze do drzwi domu. Janusz musiał jakoś odwrócić jego uwagę, aby mieć szansę na ucieczkę. Sam znajdował się przy oknie, lecz wiedział, że nie zdoła go wybić. Niestety osoba, która zleciła budowę rezydencji, nie była sknerą i zainwestowała w porządne, antywłamaniowe szyby. Co innego Janusz. Na przykład wiszące w oknach firanki… Janusz mimowolnie zachichotał, mocnym pociągnięciem zrywając materiał z karnisza.
– Co cię tak bawi? – zapytał grzyb. – Będziesz udawał ducha?
– Nie – odparł Wiśniewski. – Jedyne duchy, jakie znam, to stażyści, za których pobieram kasę z urzędu pracy. Ale ty zaraz się dowiesz, czy istnieją jakieś naprawdę, grzybico.
– Jak mnie nazwałeś? – Janusz Alfa poczerwieniał na twarzy i zrobił krok w kierunku swego protoplasty.
– Słyszałeś. A może wolisz muchomora? Najlepiej sromotnikowego, na cześć twojej sromotnej przegranej.
– Wybacz, że się nie zaśmieję, ale twoje tatuśkowe poczucie humoru to kolejna rzecz, którą ulepszyliśmy.
Nie czekając na reakcję Wiśniewskiego, jego spleśniała kopia rzuciła się do ataku. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył nim wywinął orła na śliskiej podłodze, był szeroki uśmiech Janusza. Taki jaki miewał niemal wyłącznie, gdy znalazł powód by obciąć komuś pensję.
Tym razem jednak powód jego radości był inny. Wczoraj wieczorem, układając w szafkach, wylał w tym miejscu olej. Oczywiście Grażynka kazała mu to wytrzeć płynem do podłóg przed pójściem spać. Janusz zamierzał to zrobić. Po drugiej połowie meczu. Niestety, jego strategicznie myślący umysł nie traktował priorytetowo zapamiętywania takich drobiazgów. A może po prostu był o dwa kroki przed resztą dyrektora i przewidział taki rozwój wydarzeń? W każdym wypadku, oleista plama na gresowych płytkach, widoczna doskonale z perspektywy Wiśniewskiego, została jego tajną bronią.
Lepsza wersja – żachnął się w myślach Janusz. Też nie pamiętał, żeby posprzątać.
Gdy tylko kosmiczny grzyb dotknął plecami podłogi, Janusz zarzucił na niego zerwaną firankę. W rozszerzonych źrenicach fałszywego dyrektora zobaczył zrozumienie. Odnalazł w ich wspólnych wspomnieniach moment, kiedy Grażynka, nagle zafascynowana koronkami, zapragnęła posiadać ręcznie tkane firany z jakiejś słynnej manufaktury pod Marsylią. Gdy Janusz sprawdził cenę takiego kawałka materiału, w którym więcej było dziur niż samej tkaniny, zaniemówił, a następnie obiecał sobie, że uda się na długo odkładaną wizytę u kardiologa. Wiedząc, że żona prawdopodobnie nie odróżniłaby jedwabiu od płyty OSB, Wiśniewski zamiast do Marsylii, udał się na bazar przy Górczewskiej i zostawił parę groszy u jakiegoś Chińczyka. Olbrzymi zysk z tej transakcji zasilił jego prywatny fundusz reprezentacyjny. Grażynka do tej pory niczego nie podejrzewała i chwaliła się firanami przed każdą koleżanką. Podczas przeprowadzki tkanina była traktowana niemal jak święta relikwia.
Janusz znał się na materiałach lepiej od żony. Wiedział, że syntetyczna tandeta wisząca w oknie ma tylko jedną zaletę – pali się szybko i spektakularnie.
– Może być tylko jeden Janusz Alfa – rzekł Wiśniewski, starając się jak najlepiej naśladować ton głosu bohaterów filmów akcji z lat osiemdziesiątych.
Zapalarka zetknęła się z materiałem, który w ciągu kilku sekund w całości pochłonął ogień. Polimerowa struktura firany topiła się pod wpływem temperatury, przylegając do ciała wijącego się w agonii stwora. Po chwili zabójcza pleśń porzuciła formę Janusza i ponownie była jedynie bezkształtną czarną mazią, próbującą desperacko wyrwać się z płonącej pułapki.
Ciemna masa coraz bardziej zmniejszała objętość, wraz z dogasającymi stopniowo płomieniami. Janusz ostrożnie szturchnął żarzącą się kupkę popiołów mopem. Z wnętrza wystrzelił pojedynczy palec, który Janusz zidentyfikował jako środkowy jego prawej dłoni. To jeszcze nie był koniec. A Wiśniewski zawsze doprowadzał sprawy do końca. Zdecydowanym ruchem zgarnął wysuszoną maź na szufelkę i wraz z nią wpakował do piekarnika. Nastawił maksymalną temperaturę i czekał.
Z początku nie działo się nic. Po chwili jednak, wnętrze piekarnika rozbłysło niczym kula dyskotekowa. Masa zaczęła powoli pęcznieć, zmieniając jednocześnie barwy jak w kalejdoskopie. W kuchni rozległo się niskie, złowrogie buczenie. Janusz ostatnio słyszał taki dźwięk dochodzący z kupionej okazyjnie starej maszyny sortującej, tuż przed tym, jak stworzyła w magazynie wakat dla Dimy.
Wiśniewski od czasów studiów chyba nigdy nie biegł tak szybko. Mijał właśnie zewnętrzną bramę, gdy w powietrzu przemknęła ogłuszająca fala wybuchu. Dyrektor padł na ziemię, lecz nie poczuł uderzenia żadnych odłamków. Wstał powoli, otrzepał spodnie od dresu i spojrzał na dom. Resztki rezydencji tonęły w objęciach szalejących płomieni. Wiśniewski ze smutkiem wpatrywał się w języki ognia. Czyżby się zestarzał, a jego szczęście i zmysł do interesów uległy stępieniu?
Dopiero wtedy przypomniał sobie, że prawnik, który był właścicielem domu, musiał nie żyć od co najmniej kilku tygodni. Pośrednik, który go reprezentował, albo był w zmowie z pleśnią, albo był jej częścią. Tak czy inaczej, dopuścił się oszustwa i poświadczenia nieprawdy. Może go pozwać. I notariusza, za niedopełnienie należytej staranności. Uśmiech powrócił na misiowatą twarz Janusza. Być może jeszcze na tej awanturze zarobi.
Od strony drogi dobiegł go dźwięk kół samochodu, toczących się po żwirowej drodze.
– Dyrektorze, wszystko w porządku?!? – rozległ się pełen niepokoju okrzyk Areczka. – Jest pan ranny?
– Wszystko jest doskonale, Areczku – oznajmił Janusz, wciąż wyszczerzony od ucha do ucha. – Ale skąd ty się tu wziąłeś? Powiedział ci… to znaczy powiedziałem, żebyś nie przyjeżdżał.
– To prawda… – zaczął niepewnie Arkadiusz. – Ale był pan dla mnie taki miły! Kiedy kazał mi pan pozdrowić matkę, wiedziałem, że coś jest nie tak. Bałem się, że coś sobie pan zrobi.
– Oj, Areczku, Areczku, nic nie rozumiesz. I ty się dziwisz czemu płacę ci najniższą krajową. Ale skoro już jesteś, to wsiadaj, zawieziesz mnie do miasta.
Gdy zapinali pasy, w kabinie rozległ się główny motyw muzyczny z “Ojca Chrzestnego”. Janusz odebrał telefon.
– Tak, Grażynko?… Nie, dałem im kasę, żeby sobie coś kupili… Zaczekaj z odbieraniem dzieciaków, zaraz będę u ciebie, musimy o czymś pogadać… Tak, nigdzie się nie ruszaj… Poradzą sobie, są już duzi… Co?!? Z czym te kanapki im zrobiłaś?… Zmiana planów, jadę po dzieciaki, a ty zostań gdzie jesteś.
Dyrektor Janusz Wiśniewski rozłączył się i westchnął ciężko. Zawsze wszystko na jego głowie.
– Areczku, masz przy sobie te środki grzybobójcze, o które prosiłem?
– Jasne szefie – potwierdził entuzjastycznie Arkadiusz – wszystko wedle pana poleceń.
– Dobrze. Co byś powiedział na powrót do szkoły?