Mewia Skała od strony morza przypomina do złudzenia miodowe ciasto. Wyspa zbudowana jest z piaskowca i podziurawiona wieloma jaskiniami, używanymi przez praktycznych mieszkańców jako budynki mieszkalne, czy sklepy. Mieszczą się tam również gospody oferujące tak rzadkie przysmaki, jak zapiekankę z rybich wnętrzności i żółwie jaja.
Tuńczyk usiadł gwałtownie i zwymiotował sobie między nogi.
– Parę sezonów oprowadzania podróżnych po wyspie, a wciąż mi się to śni – wybełkotał, walcząc z kołkowatym językiem. – Lepiej było iść na służbę do kupca – zwrócił się do towarzyszy.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, próbował wstać, ale mu się nie udało. Klapnął wzbijając drobinki kurzu. Owionął go zapach schnących na słońcu wodorostów i przetrawionego wina. Kolejna fala mdłości uderzyła jak sztorm. Poranne światło raniło oczy, wnętrzności paliły ogniem. Otarł łzy i spróbował zorientować się, co z pozostałymi.
Dorsz przepadł, za to bez trudu udało mu się dostrzec Cefala, czego zaraz szczerze pożałował. Pijaczyna i wesołek patrzył na niego szklistymi oczami gotowanego kraba. Jego nogi, brzuch i pierś pokrywała kamienna łuska, która powoli obejmowała szyję.
– Coś ty nam podał, idioto?!
– Tyfeczek Sff… – Cefalowi zesztywniał język. Próbował mówić, ale nie był w stanie wydobyć artykułowanego dźwięku.
Tuńczyk opadł na kolana i zamknął oczy.
Kiedy nieco się zbliżymy, będzie można dostrzec oplatające całą wyspę grube, zielone pnącza. To nie rośliny, ale tunele mocy, skonstruowane wieki temu przez tutejszych magów. To one zapewniają niezwykły urodzaj roślin i są jedynym źródłem słodkiej wody – zabrzmiało natrętnie w jego głowie.
– Naruszyliśmy tunel mocy! – wyszeptał drżącymi wargami i znowu poczuł mdłości.
Niestety nie był mu dany dar alkoholowej amnezji. Dzień po wszystko pamiętał. Jego kompanii budzili się z szarą papką w głowie, a on wiedział, co ukradł, kogo obraził i komu przyprawił rogi.
Poprzedniego dnia odbyły się zaślubiny doży Megalodona Szesnastego z kapłanką nieba, przepiękną Selene. Kumple trafili do karczmy “Pod Niebieską Ostrygą” zaraz po ceremonii ofiarowania, podczas której Selene, odziana jedynie w stroik z pereł, tańczyła na fallicznym posągu na szczycie wyspy.
Wypinając w tańcu niesamowicie kształtny tyłeczek i obejmując w ciasnym uścisku symbolizujący morze kryształowy fallus, Selene zaślubiła wyspę i wprawiła w podniecenie co najmniej męską połowę jej mieszkańców. Nawet niebo zareagowało błyskami, a ocean mienił się tęczowo.
Później wzniesiono tysiąc toastów za sam tyłeczek, omówiono wszystko, co doża mógł zrobić Selene i jeszcze szerzej to, jak oblubienica mogła uszczęśliwić Megalodona.
Gdy byli już mocno pijani, Dorsz, który miał wejścia w kręgach portowych przemytników, wyciągnął pudełeczko z cienko pokrojonym korzeniem morskiego imbiru, od wczoraj zwanego powszechnie tyłeczkiem Selene. Włożyli pod język po plasterku i wtedy się zaczęło. Jak często po zażyciu wynalazków Dorsza, Cefal zaczął przystawiać się do swych przyjaciół. Wreszcie, kiedy posunął się za daleko, Dorsz walnął go w pysk z taką siłą, że nieszczęśnik wbił się w tunel mocy, rozrywając go.
Mieszkańcy Mewiej Skały byli w większości kupcami. Pragmatyczni i merkantylni do bólu, szczycili się tolerancją i gotowością do kompromisu. Niemal wszystkie występki można było rozliczyć złotem, z jednym wyjątkiem. Za uszkodzenie tuneli mocy przewidywano tylko jedną karę. Śmierć.
Przyczyna była prosta. Słodka woda i urodzaj roślin, których nie trzeba było uprawiać, pochodziły z mocy tuneli. Tracąc moc, wyspa słabła. Groziły jej sztormy, nieurodzaj, a jakaś jej część mogła całkowicie obumrzeć.
Pechowo dla wyspy kapłani nie byli w stanie sami produkować mocy. Od kilku wieków nie przyrósł ani jeden tunel. Każde dziecko na Mewiej Skale wiedziało, że moc mógł zdobyć jedynie heros, który gotów był poświęcić własne życie.
Śmiałek, który krzyknie: „ja zdobędę moce”
On wyruszy daleko, za Niebieskie Morze;
W znoju i krwawej walce nikt mu nie pomoże;
Padnie, a świątynia życiem zamigoce.
Niestety chętni do bohaterskiej i zazwyczaj dość bolesnej śmierci pojawiali się ostatnio bardzo rzadko. Nikt z żyjących nie pamiętał misji, która zakończyłaby się powodzeniem.
Cefal właśnie kończył się petryfikować. Usta całkiem mu skamieniały. Wreszcie miał całe i równe zęby. Łapczywie wciągał nosem powietrze, nie zwracając uwagi na płynące z niego smarki. Patrzył na Tuńczyka z pretensją.
– Pojmujesz, że jesteś wielkim szczęściarzem?! – warknął tamten. – Nie wiem, co się stało z tym trzecim idiotą, ale nikt nie odpłynie z wyspy bez zgody doży. Po tym, co zrobiliśmy, nawet rodzone matki nie udzielą nam pomocy! Kapłani zrzucą nas ze skały, by ubłagać bogów! – zaszlochał spazmatycznie, a potem pobiegł ścieżką nad stromym klifem, wyjąc jak upiór.
Błąkał się bez celu godzinę, lub dwie, a w końcu postanowił schronić się w pobliżu świątyni. Wspiął się na szczyt wyspy, gdzie gromadziło się coraz więcej zaniepokojonych mieszkańców. Stanął w gęstniejącym tłumie, naciągając głęboko na głowę kaptur. Mimo że dręczyło go pragnienie, nie odważył się kupić wina, ani podejść do kanału mocy, by się orzeźwić.
Zgromadzeni szeptali o świętokradztwie, które miało miejsce poprzedniej nocy. Mówiono o skamieniałym Cefalu, którego ponoć splugawiono już na wiele sposobów (niektóre pewnie mogłyby zdobyć jego uznanie, kiedy jeszcze był żywy, ale nie był to dobry czas na roztrząsanie tych kwestii). Powtarzano, że to uchlany jak świnia Cefal wskoczył na magiczną konstrukcję, wymieniano też imiona jego wspólników. Zamiast uczciwych, wyspiarskich, rybich imion padały przydomki takie jak: łajza, posraniec i łachudra.
Nagle gwar wzmógł się niczym sztorm. Strażnicy miejscy pochwycili w porcie i przywlekli do świątyni Dorsza.
– Śmierć! – skandował tłum!
– Natnijcie mu ścięgna! – wrzasnęła spalona słońcem kobieta. – Niech pływa we własnej krwi, czekając na głodne ryby!
Przed świątynię wyszli odziani w błękitne szaty kapłani. Ich siwe głowy okrywały czapki, zdobione ostrymi jak noże płytkami korali. W dłoniach trzymali zaostrzone muszle.
Pachołkowie powlekli Dorsza na półkę skalną, nad przepaścią.
Tłum zawył, ale Dorsz wrzeszczał jeszcze głośniej.
– Nie chcę do ryb!
Tuńczyk czuł, jak drżą mu ręce i nogi. Zgiął się wpół, targany torsjami, ale jego żołądek był już całkiem pusty. Kiedy się wyprostował, zauważył, że obserwuje go chudy, ale bogato odziany mężczyzna.
Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Opuścił głowę, poprawił kaptur i zerknął na chudzielca, który wciąż się gapił.
Dorsza przywiązano do jednej ze świątynnych kolumn.
Tuńczykowi przyszło do głowy, że to może być ta sama, którą poprzedniego dnia oplatała mocnymi, długimi udami Selene. Wrzaski przyjaciela nie zapobiegły niespodziewanej erekcji.
Przepchnął się do przodu, zrzucił z głowy kaptur i wrzasnął z całych sił:
– Ja zdobędę moce!
Zgromadzeni ucichli, rozsuwając się, jakby dotyk tego młodego, niewysokiego blondyna mógł zarazić ich pechem.
Dorsz szlochał bezgłośnie.
***
Kapłani nie byli zachwyceni herosem, który im się trafił, ale jak mawiało lokalne przysłowie: “na wzburzone morze ślij i drzwi, byle były drewniane”. Tuńczyka wyposażono w mapę, łuk, sztylet z muszli i bukłak, w który miał zebrać moce.
– Jeśli nie zostaniesz pożarty, obdarty ze skóry, ani otruty, co wydaje się raczej niemożliwe – mruknął znudzonym głosem siedzący na koralowym tronie najstarszy kapłan – wrócisz na wyspę. Na wykonanie swojej misji masz sto dni. Po tym okresie trzej członkowie rodziny Tuńczyka Scombridae poniosą karę.
Gdy odprowadzano go do portu, wśród nienawistnych okrzyków i wzniesionych pięści, zdołał jeszcze zobaczyć stojących z boku pod strażą swoją matkę, niezamężną siostrę, brata z żoną i dziećmi oraz trzech kuzynów z rodzinami.
Chyba lepiej było iść do wody – przemknęło mu przez myśl.
W porcie strażnicy napoili go z muszli. Jej zawartość była gorzko-słona jak jego myśli.
Usnął i przez wiele godzin dręczył go koszmar, w którym siadał na nim olbrzym nieokreślonej płci, ale z wielgachnym dupskiem. W rytm kołysania statku przez fale nawracała wizja opadających, gargantuicznych pośladków.
Obudziły go ostre światło i przejmujący ból głowy. Leżał na pokładzie, wepchnięty między przewożone towary, całkiem jakby go ktoś tam wcisnął.
Krzyk mew uświadomił mu, że zbliżają się do portu, ale nie miał siły wstać. Ku swemu przerażeniu dostrzegł, że tuż obok leży worek, z którego wystaje głowa Dorsza. Oczy przyjaciela były wytrzeszczone i szkliste.
Nagle głowa przemówiła piskliwie:
– Na przejrzysty i nieustannie jurny miecz Wełma, jakież ona ma długie nogi?! Dłuższe niż kapłanki nieba. Zawsze marzyłem, żeby poczuć, jak mnie oplatają, a teraz już nigdy tego nie doczekam – zaszlochał żałośnie.
Tuńczyk, czując kolejną falę mdłości, zobaczył, jak Dorsz usiłuje się wydostać z worka.
– Co ty tu robisz? – spytał głupio.
– Dorzucili mnie… – smarknął Dorsz.
Tuńczyk zadarł głowę i zobaczył nogi. Żaglowiec przepływał pod wysokim na sześćdziesiąt stóp posągiem bogini Łony. Z jego miejsca wykonane z lapis-lazuli nogi zdawały się niknąć w niebie i zalotnie rozchylających się, kamiennych taszkach.
– Zawsze chciałem odwiedzić Medis…
– Ja może też, ale nie jako worek, czekający na przemianę w rybią karmę.
– Zobaczysz, zdobędziemy moc i wrócimy! – powiedział z zapałem, rozciął Dorszowi więzy i zaczął się gramolić na równe nogi.
W dali widać już było cumujące statki i krzątających się dokoła nich ludzi.
Nagle widok przesłoniła im potężna postać.
– Zwą mnie Morski Dzik, a to jest mój okręt. Jak tylko dopłyniemy, macie zejść z pokładu i nie wracać – powiedział nieznoszącym sprzeciwu głosem.
Tuńczykowi przyszło do głowy, że miano, które nosił kapitan, doskonale pasowało do jego wielkiego brzucha, małych oczu ginących w fałdach tłuszczu i szczeciny obrastającej twarz, a nawet sterczącej z uszu i nosa.
Kapitan splunął do morza i rzekł:
– Straciłem już kilka poważnych zleceń przez pływanie z przeklętymi.
– A jak mamy was znaleźć, gdy zdobędziemy moc?
– Gdy już dokonasz cudu foczy synu, to poradzisz sobie i z tym… – parsknął pogardliwie.
– On też uważa, że jesteśmy straceni! – zapłakał Dorsz.
– Stracony jest Cefal! Dopóki nie jedzą cię ryby i nie jesteś kamieniem, masz szanse! Musimy wynająć osły, żeby jak najszybciej przejechać na drugą stronę Gór Czarnych.
Niestety szybko okazało się, że ich podróż nie będzie prosta.
W porcie czekała straż, która aresztowała wszystkich ze statku, poczynając od zdziwionego kapitana, a skończywszy na dwójce przyjaciół.
Noc spędzili w celi, znajdującej się, sądząc po odgłosach fal, pod poziomem morza.
Nie nakarmiono ich ani nie napojono. Niektórzy zlizywali słone krople spływające ze skały.
– Jesteście przeklęci! – kapitan zbliżył twarz do odgradzających ich krat. – Trzeba było was utopić, jak tylko wyszliśmy w morze. Pierwsza myśl jest najlepsza!
– Trzeba było nie pływać na Mewią Skałę, to złe miejsce! – krzyknął inny marynarz.
– Jesteśmy przeklęci – biadolił szeptem Dorsz, rozmazując łzy na pyzatej twarzy. – Jestem głodny! – dodał, chlipiąc.
Następnego dnia z płytkiego snu obudził ich tupot kilku tuzinów podkutych butów. Do celi wkroczyli strażnicy, którzy bez słowa zarzucili im na głowy worki, związali ręce i powlekli ze sobą.
Przekleństwa z silnym akcentem Archipelagu Mroku świadczyły, że załoga okrętu podążała wraz z nimi. Pod stopami migał czarny żyłkowany na złoto bazalt.
Gdy zerwano im worki z głów, zdumieni zobaczyli, że znajdowali się wysoko ponad miastem, na arenie obwiedzionej kolumnami z białego marmuru. Przodem do morza stał wielki, kamienny tron w kształcie łodzi.
Dorsz trącił przyjaciela łokciem i dyskretnie wskazał na prawo, robiąc przy tym głupie miny.
Na niskich, szerokich sofach leżało w wyuzdanych pozach kilkanaście najbrzydszych niewiast, jakie kiedykolwiek widzieli. Była wśród nich olbrzymka z wielkimi, niemal słoniowymi uszami, smukła czarnulka, której z rozcięcia sukni wyglądały nogi pokryte zieloną, krokodylą łuską, a nawet dama z czterema piersiami i dwoma głowami.
Słudzy wachlowali je za pomocą zawieszonych powyżej jedwabnych żagli i uzupełniali nieustannie kielichy i tace z jedzeniem.
– Może nas zaproszą – szepnął Dorsz, przełykając ślinę.
– Może szukają dla nich męża – zgasił go smagły marynarz.
Dalej, przy półokrągłych wrotach, stali młodzieńcy w bladozielonych tunikach, trzymający w rękach długie, krwistoczerwone rogi. Podobnymi rogami mieli ozdobione głowy, przez co bardziej przypominali ukwiały niż ludzi.
W pewnej chwili unieśli do ust rogi i zadęli. Dźwięk przypominał sztorm, co wywołało jeszcze większy niepokój wśród pojmanych.
Przez złociste wrota do sali wszedł wysoki, blady, czarnowłosy młodzieniec odziany w purpurową tunikę i takiż płaszcz. Zgromadzeni zgięli się w pokłonie.
Młodzieniec zajął miejsce na tronie – łodzi. Z bliska dostrzegali sińce pod oczami i spierzchnięte usta. Wyglądał jakby był bardzo chory.
Za młodzieńcem z powagą kroczył drobny starzec, kolebiący się na krzywych nogach. Jego siwą głowę przykrywała wymyślna czapka wykonana z setek splątanych złotych węży. Identyczne symbole zdobiły również płaszcz.
Jego głos brzmiał słabo, ale godnie:
– Żmijunie, kapłanie węża, na którego jaju żyjemy, czekamy.
Starzec przez chwilę spoglądał na zgromadzonych spod krzaczastych brwi, a potem zaintonował niskim głosem pieśń:
Pomiędzy udami Łony przeszło okrętów tuzin tysięcy, a jej kamienne lico uśmiechało się rade
Wszystko, co przyniosły, nasyciło Medis, dało nam bogactwo i siłę niespotykaną
Uśmiech Łony był błogosławieństwem dla wszystkich mieszkańców Medis
Słudzy, którzy wcześniej grali na rogach, krzyknęli gromkim głosem:
Radość bogini dała władcy naszemu Medusowi niespożyte siły!
Stary przełknął ślinę i kontynuował:
Lecz kiedy dostrzeżono okręt pierwszy po tysiącu, rozległo się westchnienie Łony
Bogini odtrąciła to, co chciało w nią wniknąć, a jej oblicze zagniewało się
Blask słoneczny przygasł, a na Medis padł cień mroczny jak skrzydło kruka!
Słudzy gromkim głosem zaśpiewali:
Król Medus opadł z sil, a smutek zatruł nasze dusze!
Słowa te wywołały żywiołowe skargi i szlochy, wśród zalegających na sofach dam.
Starzec spojrzał na nie z troską i kontynuował:
Przebłagamy Łonę nie szczędząc ofiar
Złożymy wonny wosk, kadzidła, klejnoty i zamorskie wino
Spalimy na ołtarzach jałówki i jagnięta
Nakarmimy rekiny, które ciągną tron–łódź, tymi, którzy zagniewali Łonę.
Dorsz szlochał bezgłośnie. Marynarze protestowali.
Tylko szczeciniasty kapitan zapytał:
– Od wielu lat żeglujemy po świecie i znamy rozmaite prawa, ale czy konieczne jest poświęcanie nas – uczciwych rzemieślników, płacących podatki i pochodzących z potężnego Archipelagu Mroku?
– Król musi odzyskać siłę. Żony schną bez królewskich uścisków, Medis czeka na dziedzica, a podbite ziemie nie mogą zostać wcielone, dopóki Medus nie posiądzie ich księżniczek.
Drobny król zdawał się tonąć w tronie-łodzi. Nie odzywał się ani słowem, tylko smętnie spoglądał na żony.
Dorsz szepnął:
– Nie zgłaszaj nas! Rekiny są lepszą opcją niż pomaganie mu w miłosnych zmaganiach!
Tuńczyk miał ochotę odwrócić się i walnąć druha, ale nagle przyszła mu do głowy myśl. Ukłonił się, jakby był posłem i rzekł buńczucznie:
– Królu Medusie, władco Medis, pragnę obwieścić nowinę i zaproponować swą pomoc. Jestem herosem wysłanym z Mewiej Skały w celu uratowania wyspy. Kiedym zgłosił się do tej misji, nie myślałem, że mogę pomóc jeszcze komuś. Teraz jednak pojąłem, że mogę zaofiarować ci swe służby i przynieść owoc ognistego drzewa z odległej krainy Xi’a.
Dorsz osunął się zemdlony na marmurową posadzkę.
Doradca spojrzał gniewnie i skinieniem dłoni nakazał straży wyprowadzić ich.
Jednak wtedy zastępy żon zaczęły najpierw szeptać między sobą, potem świergotać w dziesiątkach języków, a w końcu krzyczeć, wskazując na przemian na Tuńczyka i starca.
Dorsz ocknął się kilka godzin później na ośle, gdy we trzech wjeżdżali powoli na przełęcz Gór Czarnych. Spojrzał na niknące w dole miasto, otaczające ich zewsząd nagie, bazaltowe skały o przedziwnych kształtach i sarknął gniewnie:
– W dolinie natkniemy się na pewno na jakieś sioło. Może zaproponujesz mieszkańcom, że przywieziemy im coś z jakiejś dalekiej krainy?
– Lepiej wędrować przez góry niż przez trzewia rekina. Nie sądzisz? – odparł Tuńczyk.
– Nieco większa szansa na skończenie w jedynym kawałku – dodał rozglądając się niespokojnie dokoła Wir – mrukliwy, czarnoskóry marynarz z załogi kapitana.
– Płyń Wiśnią – odburknął chamsko Dorsz.
***
– Bywałeś kiedyś w tych stronach? – spytał Dorsz Wira, wskazując głową pokryte mchem zielone skały rozrzucone po całej dolinie.
Marynarz teatralnie wywrócił oczami.
– Nigdy nie oddaliłem się więcej niż pięć mil od morza! Gdyby ojciec mi nie kazał, nie ruszyłbym w te ostępy.
– Morski Dzik to twój ojciec?
– No, a kto?!
– Myśleliśmy, że to twój kapitan – wtrącił się Tuńczyk.
– Na archipelagu mężczyzna zostaje kapitanem tylko wtedy, gdy może obsadzić synami statek. Często rodziny jego żon ofiarowują mu pieniądze na pierwszy okręt. Wracając z podróży, ojciec dzieli zyski pomiędzy synów i ich matki.
– Mam nadzieję, że za tym lasem w dole znajdziemy już rzekę Wiśnię. Zgodnie z moją mapą mamy płynąć nią, aż do kraju X’ia. Może na wodzie poczujesz się pewniej.
– Każdy z nas przeklął kiedyś, krzycząc: „A płyń Wiśnią!” i wam chyba też babki opowiadały bajki o okrutnych ograch zza Czarnych Gór. Pozwolisz więc, że poczuję się pewniej, kiedy wrócę na okręt – burknął zgryźliwie Wir.
Noc spędzili w lesie. Rozpalili ognisko i rozłożyli dokoła posłania.
Wir zaczął opowiadać o żyjących w lasach nad Wiśnią demonach, które ponoć wypełzały spomiędzy korzeni dębów, przyczepiały się do pleców nieszczęsnych podróżnych i wysysały z nich całą krew.
Mocno wystraszony Dorsz przysunął się tak blisko ognia, że czuć było tlące się na jego kapocie włosy. On z kolei przypomniał sobie historię grasujących na brzegach Wiśni utopcach, które szukały żywych ludzi, by rozszarpać ich i pożywić się wnętrznościami.
Wir zripostował nastrojową gawędą o ziejących ogniem smokach z krainy X’ia.
Gawędziarski pojedynek zakończył się w konarach dębu. Nie było tam ciepło, ani wygodnie, ale podróżni u góry czuli się bezpieczniej.
Wkrótce okazało się, że dąb był właściwym wyborem. Tuż przed wschodem słońca widzieli ze swojej kryjówki, jak zielone, omszałe skały podchodzą, węsząc, do obozowiska, a następnie pożerają osły. W otwartych paszczach wirowały kamienie, kiedy potwory ryczały pod drzewami, uderzając w nie i próbując strącić podróżnych.
O ile to możliwe, Wir idąc pieszo, był jeszcze bardziej wystraszony niż wcześniej.
Niemal się nie odzywał. Gdy ktoś zbliżał się do niego, odskakiwał, klnąc plugawie:
– Gnom ci w koję!
Na szczęście już po dwóch godzinach marszu las zrzedł i dostrzegli szerokie łąki, a w oddali rwącą rzekę oraz pierwsze zabudowania wsi. Potem, dla odmiany, zrzedły im miny, bo na miejscu zobaczyli liczny oddział ogrów.
Wszystkie zabudowania zamieniono już w gruzy. Dwa rosłe osobniki o szarej, pokrytej brodawkami skórze, wlekły ostatniego już chyba żywego mieszkańca. Inny ogryzał nogę wołu, z której wciąż zwisały okrwawione ścięgna i mięśnie.
– Wiejmy do rzeki! – szepnął poszarzały na twarzy Wir.
– Dogonią nas albo utoniemy! Ta rzeka jest głęboka na trzydzieści stóp! – szepnął Dorsz.
– A co to za fiufane przybłędy?! – Rozległ się za ich plecami dźwięk, przypominający odgłos toczących się kamieni.
Drogę zagradzał im potężny ogr sinej barwy, który radośnie zastrzygł szpiczastymi uszami i zatarł siedmiopalczaste ręce:
– Chyba trzeba będzie się z nimi pozabawować! Niech nieboraczki zobaczą swe flaczki!
– Jakieś obce – odburknął drugi z wielką paszczą wyposażoną w dwa rzędy zębów. Chwycił za kubrak piszczącego i wijącego się Dorsza, a drugą ręką podrapał się po łysej, pokrytej naroślami głowie. – Może spętamy to i wyślemy ptaka z nowiną do Żmijuna?
Osaczeni podróżni spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
– Ptaki już zjadłeś, szczurzy bobku… Poza tym, tu już prawie skończyła się fiufana zabawa! – dodał siny ogr, zagarniając wielkimi łapami Wira i Tuńczyka.
Stuknął ich głowami, śmiejąc się radośnie niczym przerośnięte dziecko.
– Skończyła się?! – wrzasnął Tuńczyk przeraźliwie. – Ty pomiocie zielonych głazów, chyba nic nie zrozumiałeś z rozkazów, które otrzymałeś!
Ogr, który właśnie zamierzał stuknąć ich ponownie, zawahał się.
– Zrozumiałem rozkazów! Jestem szef!
– A jak brzmiały rozkazy?!
– W osadzie Łozy wybić do nogi, co żyje. Zabudowania spalić!
– I tobie się wydaje, że skończyłeś?! – wrzasnął gniewnie Tuńczyk. – Postaw no mnie na ziemi!
Zdumiony ogr wykonał polecenie.
Tuńczyk odkopał leżący obok kamień, wskazał wijące się robaki i rozkazał:
– Zabić wszystko! Jeśli nie chcesz narazić się na gniew Żmijuna, lepiej dokończ robotę!
– Ale zawsze starczało samych ludzi…
– Przybywam prosto z Medis! I mówię wyraźnie: „wszystko, co żyje!”.
– To nam zejdzie… – Ogr podrapał się po ryżawych kudłach.
– Brać się do roboty! – rozkazał Tuńczyk.
Korzystając z faktu, że ogry padły na brzuchy, by lepiej widzieć swoje nowe ofiary, podróżni nie zwlekając, wsiedli do ocalałej łodzi i ruszyli na południe. Na szczęście wszyscy trzej żeglowali od dziecka.
***
Płynęli kilka dni. Rzeka na przemian zwężała się i rozlewała szeroko. Na stromych brzegach widzieli stworzenia, jakich nie tylko nigdy nie spotkali, ale o których nawet nie słyszeli. Na szerokich łąkach pasły się jabłkowite jednorożce. A wielobarwne ośmiornice, których dwie macki posiadały palce, próbowały ich pochwycić.
Sterujący łódką Wir omijał na równi przypominające szmaragdową pajęczynę utopce, jak i biuściaste dziewoje, machające do nich ze skał. Zwłaszcza to ostatnie mocno gniewało Dorsza.
– Cóż by nam złego mogła taka dzieweczka uczynić?! – sarkał. – A co by sobie człowiek natulił, to jego.
– Te dzieweczki, jak je zwiesz, to brzeginie – są strażniczkami źródeł. Chcą cię utopić i wyssać z ciebie życie, by potem wzmocnić nim źródło!
– A skąd to niby wiesz?
– Źródła mocy bywają w różnych miejscach świata i wszędzie tam trzeba się mieć na baczności. X’ia jest pod tym względem wyjątkowe. Tu rośnie ogniste drzewo, można znaleźć niezliczone źródła mocy i ponoć to tu mieszka Dymny Smok. To dzikie miejsce, gdzie rozsądnemu człowiekowi zostaje jedynie obawa i nieufność.
Zamierzali spierać się dalej, ale musieli manewrować, omijając wystające z wody ostre skały. Uciekli w boczny nurt i łódź otarła się lewą burtą o wysoki na trzydzieści stóp, porowaty zielonkawy skalny słup. Tuż za nim nurt obrócił łódź, odsłaniając szerokie nabrzeże, utworzone z żółtych skał i krwistoczerwonych namorzynów.
– Dopłynęliśmy! – szepnął z nabożnym skupieniem Wir.
– A gdzie Ogniste Drzewo?! – zaciekawił się Dorsz.
– Wszędzie – odparł Wir, otwierając oczy ze zdumienia.
Czerwone korzenie, tworzące na nabrzeżu bramę, pięły się dalej, oplatając ściśle stożkowatą, porośniętą bujną roślinnością górę. Widok ten kontrastował z otaczającą górę popielatą pustynią.
– Dziwny kraj… – szepnął Tuńczyk.
– Ponoć poza mocą, można tu zdobyć złoto, szlachetne kamienie i zaczarowane ptaki!
– W takim razie, czemu to takie pustkowie?
– Zobaczysz.
Zabrali z łodzi dobytek i ruszyli w górę, korzystając z korzeni, a potem z gałęzi drzewa jak z drabin.
– Miejcie otwarte oczy i uszy! – ostrzegł ich Wir. – Tu wszystko może być jadowite, zaczarowane, albo zabójcze.
– Dla mnie zabójcza jest ta wspinaczka – sapał Dorsz. – Nie możemy poszukać owoców przy rzece?
– Nie! – odpowiedzieli obaj.
Po godzinie wspinaczki wszyscy trzej byli zziajani, mokrzy i źli, a szczyt góry i czubek drzewa wydawały się wciąż odległe. Za nimi w dole wiła się błękitna wstęga rzeki. Dorsz wskazał błyszczące niedaleko źródełko:
– Spróbuj zaczerpnąć z niego mocy i wracajmy! – Polecił Wir, rozglądając się niespokojnie.
– A co z obietnicą dla króla Medusa?!
– Możemy wrócić do domu z innego portu… – zaproponował Dorsz.
– Odkąd dowiedziałem się, że to Żmijun wysyła ogry do sąsiednich królestw, podejrzewam, że to on stoi za słabością młodego władcy.
– Morski Dzik tak sądził od początku. Sądził też, że nigdy tu nie dotrzemy, a was miał za przeklętych.
– My też nie mieliśmy zamiaru się z nim przyjaźnić… Chciałbym pomóc królowi.
Podeszli do źródła. Woda wypływająca z mlecznobiałej, skalnej misy, musowała i kipiała.
Tuńczyk wyjął z worka bukłak i kubek z bawolego rogu i zaczął powoli czerpać. Nie dotykał rękami wody, starał się też unikać przypadkowych kropli.
– Pośpiesz się. Nie wiem, czy bardziej przerażają mnie czerwone gałęzie, blade jak skóra nieboszczyka liście, czy oczy, które spomiędzy nich błyskają. Nie chcę spędzić tu nocy!
– Nie wiem, jak działa ta woda. Ja nie chcę skończyć jak Cefal!
– To tylko źródło! – zaprotestował Dorsz, zaczerpnął dłonią wody i wypił.
– Oszalałeś?!
– Nie, chciało mi się pić. Możemy już wracać?
– Pójdę po owoc. Gdybym nie wrócił do zachodu słońca, wracajcie beze mnie.
***
Podążając na szczyt, Tuńczyk mijał kolejne źródła. Przy wielu siedziały brzeginie, które przyzywały go gestami i śpiewem. Wszystkie były piękne i bardzo oszczędnie zakrywały swoje wdzięki. Pluskały się w wodzie, czesały włosy, lub wydawały wysokie, ptasie trele, ale młodzieniec szedł przed siebie, nie rozglądając się na boki.
Na spłaszczonym wierzchołku góry odnalazł cztery, grube jak on sam gałęzie drzewa, pokryte obficie owocami. Zdjął kapelusz i z jego pomocą zerwał pół tuzina czerwonych, kolczastych ogórków i wepchnął do worka. Potem, najszybciej jak mógł, zbiegł w stronę rzeki.
Swoich towarzyszy zastał tam, gdzie ich zostawił. Wir płakał cicho, ukrywając twarz w dłoniach. Dorsz siedział zapatrzony w misę źródła.
– Wróciłem, nie ma już powodu do zmartwień – powiedział uspokajająco. – Idziemy do łodzi?
– Ja tu chyba zostanę – mruknął Dorsz matowym głosem.
– Zwariowałeś?! – wrzasnął Tuńczyk.
– Nie, chciało mi się pić – odparł i odwrócił się tyłem.
Jego plecy i kuper pokrywały czarne pióra.
Tuńczyk obrócił się do Wira.
– A ty?! – spytał.
– Też piłem. Przecież nic mu nie było…
– Może napijcie się jeszcze raz.
– Złapiesz fregaty, będziesz bogaty…
– Niepotrzebne mi głupie wiersze – żachnął się Tuńczyk. – Po co piłeś z tego źródła?!
Dorsz rozchylił na bok ramiona, zacisnął zęby, a na jego gardle wzdęła się czerwona kula.
– Po prostu, chodźmy do łodzi – powiedział ugodowo Wir.
Gdy odbijali od brzegu, Dorsz był już ptakiem olbrzymim, jak ćwierć łodzi, a głowa Wira pokryła się pierwszymi piórami.
– Kiedy i ja zostanę fregatą, przywiąż nam do nóg żagiel – rozkazał Wir. – Poniesiemy cię przez góry. W ten sposób ominiesz niebezpieczeństwa.
– Przykro mi, że tak się to skończyło, Wirze. Polubiłem cię.
– Ja ciebie też. Mogło być gorzej. Zawsze lubiłem ryby…
***
Drobny Tuńczyk nie okazał się zbyt dużym balastem dla czarodziejskich ptaków. Przelot do Medis zajął im siedem dni. Po drodze odpoczywali na skałach i wysokich drzewach, tam również omawiali plan działania.
Wspólnie ustalili, że Tuńczyk nie może zaraz po powrocie zdradzić, że zdobył owoce, bo Żmijun na pewno znalazłby sposób, by nigdy nie stanął przed królem.
Każdego ranka towarzysze-ptaki stawali się nieco mniejsi. Stopniowo zanikała im zdolność mowy. Gdy dotarli do celu, komunikowali się jedynie skrzecząc i machając skrzydłami.
Po przybyciu do Medis Tuńczyk zjawił się w pałacu i zażądał widzenia z władcą i to koniecznie w świątyni na wzgórzu. Dworzanie z początku zareagowali oburzeniem, ale widząc jego determinację, ustąpili. Kiedy wracał na kwaterę, napadło go trzech zbirów, którzy ze zdziwieniem odkryli, że młodzian, poza spodniami, koszulą i kubrakiem, miał przy sobie jedynie zniszczoną mapę i kilka stóp linki żeglarskiej. Poturbowali go nieco, ale puścili wolno.
Kilka dni później otrzymał wezwanie na audiencję. W białej świątyni nad miastem zastał króla Medusa, bladszego i słabszego niż wcześniej. Młodzieniec leżał bezwładnie w łodzi-tronie, a jego małżonki popłakiwały cicho.
– Dziękuję wędrowcze, że podjąłeś się misji – wyszeptał. – Żałuję, że się nie udała. Rozkazuję, żeby Tuńczyk z Wyspy Mew i jego towarzysze, przed rzuceniem rekinom, zostali uduszeni.
– Mam nadzieję uratować ciebie królu i siebie – powiedział Tuńczyk głośno i zaklaskał, a dźwięk rozszedł się echem wśród marmurowych kolumn.
Wtedy przelatujące nad świątynią fregaty upuściły dwa worki. Tuńczyk złapał je zręcznie, jeden zarzucił sobie na plecy, a z drugiego wyjął dwa dojrzałe owoce.
– Proszę mój królu, oto dar. Niech służba oczyści ten owoc i poda ci miąższ. Wystarczy połowa. Myślę też, że mały kęsek powinna zjeść każda z twoich kobiet.
– Nie! – krzyknął przeraźliwie Żmijun, starając się zagrodzić mu drogę. – Ten pomiot kałamarnicy chce otruć naszego władcę!
Król zawahał się i spytał:
– Ukochane, która z was zechce poddać się próbie?
Połowa dam zerwała się z posłań, zgłaszając chęć przyjęcia egzotycznego leku.
Służący położyli owoc na złotej tacy i pokroili na plasterki. Następnie za pomocą wykonanych z korala łyżeczek nabierali pełen pestek, pomarańczowy mus i karmili nim księżniczki. Osiem dam połknęło z zadowoleniem po kęsie.
– Nie chcę czekać – rzekł król – bo nie wiem, czy doczekam świtu. Nakarmcie i mnie!
Te, które posmakowały owocu, wyrwały tacę sługom i same przygotowały dużą porcję dla króla.
Po pierwszym kęsie młody mężczyzna wyprostował się, a na jego policzki wstąpił rumieniec. Po drugim usiadł, uśmiechnął się promiennie i łapczywie zjadł resztę. Stanął wyprostowany, patrząc z miłością na swoje żony. Te, które były przy nim, w uniesieniu gładziły królewskie barki, uda i namiętnie całowały umięśniony brzuch. Pozostałe, śmiejąc się radośnie, czekały na swoją kolej.
– Potwierdzam, że owoc dostarczony przez cudzoziemca uleczył moją słabość. Zatem Tuńczyk z Wyspy Mew otrzyma od nas dzban rubinów i dzban pereł – rozkazał niedbale, obejmując dłońmi krągłości tulących się dam. Uwolnić też kapitana z załogą. – Nadto – dodał z wahaniem – wszystkie żony, obecne i przyszłe, muszą skosztować owocu drzewa ognia, aby potwierdzić, że mnie miłują.
Krokodyla dama usiłowała się chyłkiem wymknąć, jednak schwytano ją i nakarmiono przemocą. Gdy tylko przełknęła kęs, jej ciało objął ogień i w jednej chwili zamieniła się w pył barwy ziemi w kraju X’ia.
Żmijun wrzasnął, zamienił się w ogromnego, sinego sępa i odleciał.
***
Tuńczyk, eskortowany z góry przez dwie fregaty, pomknął bezzwłocznie do portu. Ptaki zajęły miejsce na bocianim gnieździe, a młodzieńca ugościł serdecznie Morski Dzik, wielce rad z uratowania i uwolnienia.
– Mam już syna morsa oraz kilka córek z syrenimi ogonami. Zajmiemy się naszym skrzydlatym Wirem.
Dzięki pomyślnym wiatrom powrót na Wyspę Mew zajął im jedynie trzy dni, podczas których raczyli się rybami i winem oraz radowali sukcesem.
Gdy okręt dobijał do portu, Tuńczyk patrzył z zachwytem na niegdyś znienawidzony widok. Podczas cumowania zeskoczył na nabrzeże i co sił pognał w stronę świątyni. Szedł rad z siebie i uśmiechnięty. Ludzie, których mijał, reagowali zdumieniem i radością. Wielu towarzyszyło mu na świątynne wzgórze, szepcząc między sobą.
Kiedy wchodził na plac świątynny, rozległy się okrzyki:
– Wybraniec powrócił!
Kapłani wyszli ze świątyni, patrząc na niego z uznaniem i nadzieją.
– Wybraniec powrócił – obwieścił z namaszczeniem najstarszy kapłan i zapytał: – Czy wracasz z mocą?!
– Tak – obwieścił z dumą Tuńczyk, wyciągając przed siebie ręce. – Nie myślcie też, że Dorsz – mój przyjaciel, zbiegł. Jest tutaj. – Wskazał fregatę, która przysiadła na jednej z kolumn – ale niestety utracił ludzką postać.
Mieszkańcy wyspy wiwatowali. Ktoś pobiegł po świeże ryby dla Dorsza.
W tej samej chwili z nieba spadł czarny kształt. I nim Tuńczyk zdołał zareagować, olbrzymi sęp wyrwał mu bukłak. Rozszarpał pazurami skórzany worek, potem chwycił młodzieńca i poderwał go w górę. Tuńczyk zadarł głowę i zobaczył oczy Żmijuna. Sęp upuścił go na najbliższy tunel mocy.
Tuńczyk widział, jak kapłani miotełkami z piór usiłują bezskutecznie chwytać ulatujące cząstki mocy. Poczuł również, jak on sam z nieprzyjemnym chrupnięciem zapada się w tunel.
Tuńczyk przez chwilę siedział, czekając na obelgi, razy i powolną petryfikację.
– Sępi pęd! – szepnął, nie zważając na powagę miejsca, w którym się znajdował. – Wszystko na darmo!
Nagle wpadł mu do głowy szalony pomysł. Sięgnął do kieszeni i wrzucił wprost do zapadającego się kanału mocy owoc ognistego drzewa.
Usłyszał przeciągły świst i niemal od razu, koło jego głowy wysunęły się czerwone spirale młodych pędów. Ogniste drzewo oplatało wyspę.
– Moc wróciła! – krzyknęli chórem kapłani, unosząc ręce.
Tłum wiwatował. Z piwnic wytaczano beczki najprzedniejszych win.
Tuńczyk ruszył powoli w stronę karczmy, przy której Cefalowi zdarzył się wypadek.
Na miejscu znalazł źródełko, a obok niego swego druha. Cefal, skamieniały jedynie do kolan, domagał się głośno pieczystego, wina i uścisków dziewcząt.
Obaj już zawsze mieli cieszyć się obfitością wszystkich tych dóbr.
Tuńczyk zdołał kupić karczmę “Pod Niebieską Ostrygą”. Siadywał co wieczór przy ławie Cefala, jedli, pili, wspominali stare dzieje i karmili świeżymi rybami swoją fregatę.