– Ręce do góry. Masz prawo zachować milczenie, wszystko, co powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie.
Uśmiechnęłam się krzywo. Przede mną stało dwóch rosłych policjantów rodem z amerykańskich filmów akcji. Mięśnie rozsadzały koszule, oczy rzucały groźne spojrzenia, a dłonie, wielkie niczym łopaty, trzymały pistolety wycelowane w moją stronę. Twarz jednego zdobił wąs a’la Burt Reynolds, drugi zaś mógł poszczycić się okazałą blizną przecinającą policzek.
– Sztampa, panowie, sztampa – powiedziałam lekko rozbawiona, bo takie obrazki widziałam już wielokrotnie.
Policjanci skarleli, zbledli i wyraźnie stracili całą pewność siebie.
– R-ręce do góry. – Spróbował raz jeszcze wąsaty.
– To się do niczego nie nadaje.
Kontury mężczyzn zaczęły powoli zanikać.
– Jest schematyczne i bez polotu.
Policjant z blizną otworzył usta w niemym krzyku, po czym rozpłynął się w powietrzu.
– Bezbarwne, nudne i…
Nie zdążyłam dokończyć, gdy kopia Burta Reynoldsa zachwiała się, zrobiła dwa niepewne kroki i także rozwiała się na wietrze.
Poszło łatwo, zresztą jak zawsze. W końcu miałam lata doświadczenia, a na mojej długiej liście zabójstw widnieli bardziej zaawansowani i silniejsi przeciwnicy. Ot taki Duke Gabuar, błędny rycerz i jedyna nadzieja swojej zapyziałej wioski. Albo Lysanthir Zumra – strażnik Szczeliny i drobny złodziejaszek. Zresztą złodziei miałam całkiem sporo odhaczonych: Złodziej Marzeń, Złodziejka z Miasta Tuzina Bogów i kleptomanka Elle Hollow. Niewielu zdołało się wymknąć z moich rąk, a i ci, którym się udało, mieli już zawsze oglądać się przez ramię.
Kto będzie kolejny? Z kim przyjdzie mi się wkrótce zmierzyć? Nigdy nie wiadomo, ale właśnie dlatego odczuwałam ciągle dreszczyk emocji. A na bogów wszystkich religii, emocje były mi potrzebne w tych nijakich światach.
Z policjantami spotkałam się na obrzeżach nowoczesnego, ale skorumpowanego miasta. Drapacze chmur, które wbijały się w brudnoszare niebo, futurystyczne samochody i nadęte dumą korporacje, całkiem sporo obiecywały. Betonowe labirynty, przeszklone biurowce i ja. Mogłabym pomieszkać tam trochę dłużej, bo dawno nie miałam okazji być w przyszłości, a czułam się w niej odrobinę lepiej niż w średniowiecznych wioskach, jednak po zabiciu funkcjonariuszy miasto również zniknęło. Sama byłam sobie winna, ale trudno wygrać z instynktem.
Pozostała pustka. I tak, wiem, jak melodramatycznie to brzmi, ale poza ogromnymi połaciami białego pola, nie było tutaj niczego więcej. Dla wielu biała kartka jest symbolem świeżego startu, we mnie budziła uczucia porównywalne z wizytą w poczekalni dentystycznej.
Dominującym uczuciem była nuda, bo w pustce nie istniał czas. Nie wiedziałam więc, ile godzin, dni lub tygodni mijało pomiędzy poszczególnymi historiami. Po prostu materializowałam się w pewnym momencie ich powstawania i rozpoczynałam kolejne polowanie.
Teraz czekałam, a żeby zabić czas, krążyłam w kółko, licząc kroki. Jeden nieznośnie powolny krok za drugim. Jeden za drugim, aż doszłam do ściany.
To coś nowego. Zazwyczaj biel nabierała kolorów, a nicość kształtów. Wokół mnie pojawiały się kontury kolejnego świata, a ja wypatrywałam celu wśród szybko piętrzących się budynków lub rosnącego lasu. Tym razem była tylko ściana i drzwi. Proste i zupełnie pozbawione ozdób – z wyjątkiem klamki delikatnie połyskującej złotem. Zaskoczenie szybko ustąpiło rozczarowaniu. Ten mimo wszystko przeciętny widok nie wróżył niczego dobrego. Jednak nawet słabo skonstruowany świat był lepszy od nudy białej kartki, więc pchnęłam drzwi, aby przenieść się do nowej rzeczywistości.
Przejście było prawie bezbolesne. Ścierpła jedynie ręka, którą dotknęłam klamki, ale wiedziałam, że nieprzyjemne uczucie szybko minie. Bardziej ucierpiało moje poczucie estetyki, gdy tylko rozglądnęłam się wokół. Pokój przypominał zagracony magazyn. Magazyn, przez który przeszedł tajfun piątej kategorii. Na podłodze walały się stosy książek i papierów: seria o Harrym Potterze obok Dzienników Sylvii Plath, a klasyka angielskiej literatury tuż przy popkulturowej papce. Pokrywały je różne zapiski i – o zgrozo – część kartek miała zagięte strony. Ściany zamalowano barwnym graffiti i niecenzuralnymi napisami, gdzieniegdzie widoczne były też pęknięcia w murze, które bezskutecznie próbowano przykryć śmiesznymi obrazkami. Pod zaparowanym oknem, przez które nie mogłam niczego dostrzec, stało proste biurko. Zaskakująco czyste, jak na warunki panujące w pomieszczeniu. I ten zapach. Spodziewałam się stęchlizny, często trafiałam w brudne i śmierdzące zaułki, jednak tutaj unosił się delikatny aromat cytrusów.
Krążyłam po magazynie i szukałam wskazówek wśród rozrzuconych przedmiotów. Rękawem próbowałam przetrzeć szybę w oknie, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Znalazłam kilka zaparafowanych dokumentów, jednak charakter pisma był tak nieczytelny, że nie umiałam rozszyfrować danych. Może lekarz? Sztampa, ale czego więcej oczekiwać.
W pokoju nie było więcej drzwi. Ba, nawet te, którymi przeszłam, zniknęły. Przez głowę przemknęła nieprzyjemna myśl. Czyżby… czyżby po tylu latach w końcu zastawiono na mnie pułapkę?
– Nie.
Kobiecy głos owionął mnie niczym wiatr.
– To nie pułapka. Chcę tylko porozmawiać.
Kolejny podmuch, ciepły i silny.
– Porozmawiamy – odparłam. – Jeśli przestaniesz na mnie dmuchać.
Głos ucichł. Podskórnie wyczuwałam napięcie, nerwową atmosferę skupienia i czegoś jeszcze.
– Determinacji.
Kobieta, do której należał głos i która nagle zmaterializowała się pośrodku pomieszczenia, była młoda. Plus minus trzydzieści lat, szczupła sylwetka, różowawe włosy wystające spod czapki z daszkiem. W kategorii „bohaterowie” zaklasyfikowałabym ją do everymanów, bo nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nawet strojem – białe sneakersy i pastelowy dres, trochę rozciągnięty przy ściągaczach. Nie wyglądała na szczególnie zdeterminowaną, ale atmosfera w pokoju zgęstniała i napięcie było teraz mocniej odczuwalne.
– Ok, co to za świat? Nawiedzony dom, przestępcza dziupla czy porzucony budynek?
– Misz-masz wszystkiego.
– A ty jesteś…?
– Właścicielką.
Przyjrzałam się jej bliżej. Przypominała kilku bohaterów, których spotkałam na swojej drodze. Nie z wyglądu, jednak gdzieś czaiło się podobieństwo. Na razie irytująco nieuchwytne, jak zapomniane słowo na krańcu języka lub wspomnienie z dzieciństwa wyblakłe z powodu upływającego czasu.
Zrobiłam dwa kroki w jej stronę. Nie cofnęła się, chociaż widziałam, że kosztowało ją to dużo samozaparcia.
– O czym chcesz rozmawiać?
– O tobie. Chcę cię zatrudnić.
I to zaczynało mi się podobać. Pracowałam przynajmniej kilkanaście lat i nie dostałam za to złamanego centa, pensa ani grosza. Polowałam na przestępców, potwory i czyściłam światy z bylejakości zupełnie za darmo. Bez słowa sprzeciwu rzucałam się w mętne wody jezior czy wspinałam na najwyższe górskie szczyty. Strzelałam z pistoletu i łuku oraz podkładałam ładunki wybuchowe. Oczywiście, jeśli chciało mi się w to wszystko bawić, bo czasami po prostu zabijałam słowem. A umiałam ranić.
– Kogo mam się pozbyć? Kto ci zalazł za skórę?
Cisza nabrzmiewała, bo kobieta długo się wahała. Trochę zbyt długo jak dla mnie.
– Kto ci zalazł za skórę? – powtórzyłam głośniej.
– Ty.
Jeśli spodziewała się jakieś reakcji, to się przeliczyła. Jestem zabójczynią, inni raczej nie darzą mnie miłością. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, rozmówczyni nabrała głęboko powietrza i wyrzuciła szybko:
– Na początku się ciebie bałam, potem tolerowałam. Przez moment uznawałam nawet za pomocną: w końcu pozbyłaś się kilku typów, którzy nigdy nie powinni zaistnieć. Teraz jednak mnie po prostu wkurzasz.
Przewróciłam oczami. Rzadko pojawiali się tacy, którzy próbowali ze mną dyskutować. I dobrze, bo miałam lepsze rzeczy do robienia niż słuchanie kazań. Mogłam chociażby pozbywać się natrętnych rozmówców.
– Nienaturalne i przesadzone. Nikt tak nie mówi.
– Ja tak mówię, tu i teraz.
Mocny zawodnik, zazwyczaj wystarczyło kilka prostych, celnych haseł, aby przynajmniej osłabić przeciwnika. Sięgnęłam więc po inny asortyment.
– Takie jeden na dziesięć. W porywach dwa. Banał, na każdym kroku brakuje tutaj oryginalności.
Najpóźniej teraz postać kobiety powinna się delikatnie rozmazać, chociażby zachwiać lub zamigotać. Ta stała dalej.
– Tak, wkurzasz mnie, bo mimo że doskonale znam twój modus operandi, zawsze byłaś górą. Mogłam z tobą walczyć, ratować niektórych bohaterów, ignorować podkopane fundamenty światów, ale mam już dość.
Nie byłam przyzwyczajona do takich ataków, więc dałam się zaskoczyć i przez chwilę panowała między nami cisza. Przybrała ona jednak inny wymiar niż wcześniej. Poprzednio wyczuwałam w powietrzu stres i niepewność zaledwie doprawione nutą determinacji. Teraz stanowczość się zagęściła, była wręcz namacalna, jakby nabierała na sile z każdym wypowiadanym słowem.
– Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? – zapytałam głosem, którego sama nie rozpoznawałam.
– Przyjaciół trzeba trzymać blisko, wrogów jeszcze bliżej.
– To nie jest odpowiedź. – Powoli odzyskiwałam dawny rezon.
– Chcesz dostać ją na tacy czy wolisz trochę pogłówkować?
Zagadka nie była specjalnie trudna, mimo że rozwiązanie wydawało się mało prawdopodobne. Z drugiej strony od zawsze kierowałam się zasadą entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem, a brzytwa była jednym z moich ulubionych narzędzi w zabójczym arsenale. Do tego dochodziły ledwo ukrywany żal rozmówczyni, sztampowo zagracone pomieszczenie, którego stan zapewne określała mianem artystycznego nieładu, oraz prawie niezauważalne, jednak podświadomie wyczuwalne, podobieństwo do wielu postaci, które spotkałam na swojej drodze.
– Autorka.
Kiwnęła nieznacznie głową.
Określenie, jakich wiele, ale tytuły zniekształcają obraz. Patologiczna rodzina, w której nie brakuje zdrad, publicznego prania brudów i przestępstw grubego kalibru jest witana okrzykami radości i ukłonami, jeśli nosi na głowie koronę. W światach, w których przyszło mi żyć, a raczej bywać, autor mógłby być bogiem, jednak widziałam zbyt dużo jego niedoskonałości, by przypisywać mu ponadnaturalne moce.
– I chcesz mnie zatrudnić? Wymyślisz dla mnie worek złota, a może pełne konto w szwajcarskim banku.
– Mogę.
– Jasne, że możesz, ale, co z tego? Mam swój instynkt, którego nie zadławi góra dukatów, euro czy jakichś futurystycznych banknotów.
– Wiem. Twoim przeznaczeniem jest niszczenie światów.
– Nie rób ze mnie cholernego Oppenheimera! Niszczę to, co się do niczego innego nie nadaje. Od dawna nie sprawia mi to przyjemności, ale po to właśnie jestem.
– Wiem.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie, chyba pierwszy raz od naszego spotkania. Miałam nieprzyjemne odczucie, że rozegrała tę część na własnych zasadach. Postanowiłam nic więcej nie mówić, niech się sama wykaże, autorka od siedmiu boleści.
– Trudno mi to przyznać, ale w niszczeniu jesteś dobra. Nawet bardzo dobra. Długo nie potrafiłam tego dostrzec, brałam wszystko osobiście, zbyt przywiązana do stworzonych postaci. Gdy przestałam postrzegać je w kategoriach swoich dzieci, osłabła też więź i mogłam na wszystko spojrzeć krytycznym okiem.
Przerwała, niby dla zebrania myśli, ale wiedziałam, że całość była przygotowana z wyprzedzeniem. Nie zamierzałam jej tego ułatwiać, niech brnie do brzegu bez mojej pomocy. A jeśli wyciągnie po nią rękę, splunę.
Uśmiechnęłam się do ostatniej myśli, co rozmówczyni potraktowała jako zachętę. Damn it!
– Z drugiej strony jesteś naprawdę męcząca. Każdy pomysł torpedujesz. Pisząc, czuję twój oddech na plecach. Słyszę twój głos, niepokojąco podobny do mojego, który wszystko krytykuje i ocenia. Nawet jeśli, jakimś cudem, zamknę historię, czuję do niej niewiele więcej ponad zniechęcenie.
Wbrew sobie, przerwałam.
– Czego tak naprawdę chcesz? Na razie słyszę wylewanie żalów, z którego nic nie wynika.
Autorka rozłożyła bezradnie ręce.
– O tym właśnie mówię. Brakuje ci cierpliwości, a to nie służy ani mnie, ani tobie.
– Nie narzekam.
– Czyżby? Wyobraź sobie taką sytuację. Pewnego razu, a przysięgam ci, że może to być nieodległa przyszłość, rzucam wszystko w cholerę. Nie jestem masochistką, znajdę z łatwością hobby, które nie będzie wywoływać frustracji. Co stanie się z tobą? Trafisz do jakiegoś piekła wewnętrznych krytyków?
Nuda białej kartki. To mnie czekało.
– Co więc proponujesz? Na czym ma polegać „zatrudnienie”?
– Wiem, że trudno działać przeciwko instynktowi. Moim na przykład jest ucieczka, nie walka, dlatego odchoruję tę konfrontację. Ty też mogłabyś się postawić na krótko naturalnym odruchom, ale potem wróciłyby ze zdwojoną siłą. Zamiast tego proponuję współpracę.
– Współpracę? Pracuję solo.
– Powiedziałam, że nie zamierzam ingerować w twoje działania. Rób, co robisz. Mnie pozwól na to samo. Ja będę pisać, ty polować, zabijać, niszczyć i usuwać. Proszę cię tylko, żebyś nie była bezmyślnym zabójcą, jak dotychczas, a łowcą głów.
– To tylko określenie. Nie przywiązuję do nich wagi.
– Ok. Mniejsza o tytuły. Chciałabym po prostu, żebyś ze mną współpracowała. Jestem świadoma swoich niedoskonałości, wyłapuj je ku obopólnej zgodzie. Nie miej dla nich żadnej litości, ale informuj mnie o nich.
– Informować cię? Jeszcze czego…
– Tak, proszę, informuj mnie, a może uda się nam okiełznać ten chaos. Nie umiem dostrzec żadnego wzoru w twoich działaniach, żadnych praw, którymi się kierujesz, a przecież musisz mieć jakiś kodeks, według którego działasz.
– Mam.
– Świetnie. To już coś. Chciałabym go poznać i zrozumieć, aby unikać błędów.
Uniosłam brew, prychnęłam i włożyłam ręce do kieszeni. Trzy proste czynności, które miały pokazać arogancję i niezadowolenie.
– Chciałabyś? Dobre sobie. Jeśli nie zauważyłaś, od lat mam w głębokim poważaniu to, czego chcesz. Czekam na konkrety. Co ja będę z tego mieć?
– Cierpliwości, właśnie do tego zmierzałam.
Autorka ewidentnie się rozbestwiła, ale puściłam uwagę mimo uszu i czekałam na ofertę.
– Musisz mieć swoje preferencje: ulubione zapachy, kolory, miasta czy pory roku. Może wolisz zimę i śnieżnobiałą aurę, a może żar lata? Swojskie wioski czy nowoczesne miasta? Dam ci to. Dopasuję światy do twoich potrzeb. Skoro już musisz w nich pomieszkiwać, niech będzie to dobrze spędzony czas.
– Cóż, światotwórstwo jest rzeczywiście podstawą, ale co dalej. Zabijając postać, sprawię, że świat zniknie, a nie będę działać przeciwko swojej naturze dla świeżej kawy i wygodnego łóżka.
Autorka kiwała głową jak pilna uczennica.
– Tak, tak, to sobie też przemyślałam. Poprzednie światy rozpadały się zaraz po zabójstwie bohaterów, bo to oni byli ich fundamentem. Z twoją pomocą zrobię wszystko tak, jak Pan Bóg przykazał: niebo, ziemia, rośliny, zwierzątka i na końcu człowiek, którego pewnie obierzesz za cel, ale na miejsce usuniętego, przyjdzie nowy, ulepszony. Ewolucja.
– Mieszasz dwie teorie, ale dostrzegam potencjał.
Usta rozmówczyni rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Zgasiłam go jednak wysuwając teatralnie wskazujący palec do góry.
– Mam kilka uwag.
Miejsce uśmiechu zastąpił grymas rozczarowania.
– Słucham.
– Po pierwsze, nie zamierzam oszczędzać żadnej postaci. Mogę krótko wyjaśniać, dlaczego musieli zginąć, ale co z tymi informacjami zrobisz, to już twoja sprawa.
– Pasuje, postaram się wykorzystać je jak najlepiej.
– No ja myślę. Po drugie, nie zamierzam ograniczać się tylko do bohaterów. Sama powiedziałaś, że jestem niszczycielem światów, więc w nich też będę szukać niedoskonałości. I to pomimo faktu, że dostarczę instrukcji, jak powinny wyglądać. Jeśli będziesz dobrym wykonawcą, będę mieć mało roboty. Jeśli wprost przeciwnie, to sama rozumiesz.
– Tak, rozumiem.
– I po trzecie, zmień ten dres.
***
Z okna mojego apartamentu mogłam podziwiać rzekę Hudson, którą o tej porze roku skuwał lód. Most Brookliński – świeżo odmalowany, zgodnie z moimi wytycznymi – odcinał się wyraźnie na jej tle. I był całkowicie pusty. Cały Nowy Jork był wyludniony, ale nie w sposób sugerujący apokalipsę czy pandemię, a atmosferę pełną oczekiwania. Wkrótce mieli pojawić się pierwsi przechodnie i taksówkarze, a wśród nich zapewne nowy główny bohater. Wkrótce, jeszcze nie teraz, więc miałam dla siebie wolny wieczór.
Rozciągnęłam się wygodnie na sofie i wzięłam do ręki whisky z lodem. Tak, wiem – Nowy Jork, taksówkarze, whisky – na każdym kroku sztampa, ale tym razem przeszkadzało mi to trochę mniej. A z każdym łykiem alkoholu przywiązywałam do tego coraz mniejszą wagę. Jutro wrócę do obowiązków, teraz zamierzałam cieszyć się prostymi przyjemnościami.
entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem – bytów nie należy mnożyć ponad konieczność