Miasto spało zmęczone żarem minionego dnia. Zakapturzona postać cicho przemierzała puste ulice. Odprowadzały ją ciemne oczodoły licznych, głęboko osadzonych okien starych kamienic.
Te okna. One widziały naprawdę wiele.
Być może pośród wspomnień złotego wieku, wielkich jarmarków, przemarszów armii mocarstw dawno obróconych w ruinę, obywateli spędzających przed ich pustymi szklanymi oczami swoje życia, ich orszaków ślubnych i pogrzebowych, nocnych schadzek i przygód, dziennego pośpiechu, szyldów w językach połowy świata i wszelkich możliwych typów powozów i aut odnalazłyby się też wizje samotnych przechodniów przemierzających odwieczny trakt w noce podobne do tej, gdy zmęczony naród w chwili wytchnienia zamykał znużone powieki.
Być może.
Po kilkuset latach oczodoły kamienic mogły oślepnąć lub stracić zainteresowanie tym, co dzieje się przed nimi. Wybudowane dla innych ludzi, mogły nie rozumieć świata odbijającego się w szybach i zmieniającego o wiele szybciej niż grube mury. Kamienice musiały co prawda przebudzić się w czasie ostatniej wojny, drżały przecież w czasie nalotów, niektóre padały lub wypalały się pozostawiając po sobie tylko puste, poczerniałe od sadzy skorupy. W okiennych otworach widać było wtedy tylko błękit nieba. Nie stawiały oporu wiatrom i deszczom, a ptaki wiły gniazda w niegdyś wspaniałych wizytówkach mieszczan, niespiesznie zmieniających się w stosy cegieł z odciśniętymi palcami ludzi, którzy formowali ich kształty.
Wojna przeminęła jednak dawno temu.
Być może – wreszcie – oczy nienawykłe do ciepłego światła lamp elektrycznych, przez setki lat oświetlane eterycznym, srebrnym blaskiem nocnego nieba, nie zwracały uwagi na czarny cień sunący między nimi. Ociężałe neurony starych budynków wciąż mogły zachwycać się mocą światła odbijającego się w szklanych siatkówkach.
Anonimowy człowiek szedł więc wzdłuż fasad przeważnie trzypiętrowych, przysadzistych kamienic mających za sobą najlepsze lata. Omijał przypory drapieżnie wbijające się w chodniki i myślał o tym, że przypominają korzenie ogromnych drzew. Przeszedł przez ciemny, rozłożysty łuk bramy czuwającej nad spokojem Miasta i zagłębił w labirynt wąskich zaułków.
Lampy, umieszczone bezpośrednio nad jego głową oświetlały niewielkie odcinki drogi, czarny płaszcz to pojawiał się w bursztynowym cieple sodowych lamp, to znikał poza ciepłymi objęciami żarówek. Każdy krok brzmiał jak grom odbity od ścian prawie do siebie przytulonych budynków nad głową tajemniczej postaci.
Po kilku minutach szybkiego marszu przez splątane trzewia Miasta samotny człowiek poczuł na twarzy delikatny powiew. Świadczył o tym, że zbliżał się do placu. Gdy wyszedł z labiryntu, wiatr zerwał mu z głowy kaptur. Oczy, zielone jak wiosenne liście, ujrzały katedrę.
Jej dolna połowa skąpana była w świetle latarni. Tynkowane na biało proste ściany, wielkie, ciemne okna i łuki przyporowe wyglądające jak palce podziemnej dłoni obejmującej świątynię. Masywna wieża z barokowym hełmem wystająca ze środka świątyni górowała nad całym placem i obmywała się w blasku księżyca, który ciekawsko zaglądał do rzadko rozmieszczonych, niewielkich świetlików jakby zagubionych w wielkiej, pustej połaci muru i tańczył z wiatrem na miedzianym dachu. Młodzieniec narzucił kaptur i podszedł do wysokich drzwi wprawionych pomiędzy białe pilastry.
Uderzył w nie zimną kołatką.
Nawa wypełniła się odgłosem tępych uderzeń. Zapewne podobne dźwięki rozbrzmiewały w kościele wittenberdzkim, gdy Luter przybijał do jego drzwi swoje tezy. Miały w sobie też coś z armatnich wystrzałów, które zagłuszyły dialog o naprawie kościoła i zwiastowały wojny religijne topiące we krwi cały kontynent. Tak pomyślał skryty w cieniu kolumny, niski człowiek, po czym pokuśtykał do wrót i uchyliwszy je nieznacznie wyszeptał schrypniętym głosem:
– Hasło.
– Winkelried – zabrzmiała delikatna jak szum liści odpowiedź.
– Zabawne, prawda?
– Pękam ze śmiechu. – Oczy przybysza wskazywały na coś dokładnie przeciwnego. – Eligiuszu, prowadź.
– Feliksie – nastąpiła wymiana ukłonów. – Już, już, tylko zamknę drzwi. Przyszedłeś ostatni.
Weszli do nawy, a nowo przybyły stanął na samym jej środku. Całe wnętrze tonęło w złocistym, gęstym półmroku. Słychać było tylko szamotaninę Eligiusza przekręcającego klucze w wielu starych zamkach. Ten szczęk nie pozwalał nowo przybyłemu na kontemplację ledwo widocznego świętego Michała, którego poważna twarz majaczyła w mroku.
Być może patrzył na Floriana. Być może dostrzegał tylko smoka ginącego u jego stóp.
Kiedy Eligiusz zamknął wrota rozpłynęli się w cieniu. Jeden, prowadził krokiem arytmicznym, często wypadając z rytmu i kołysząc się jak marynarz, drugi szedł za nim cicho, jakby sosnowy las szumiał pod sklepieniem. Gdy znikli w bocznej kaplicy, archanioł delikatnie się uśmiechnął.
W kaplicy znajdowały się posągi wiecznie śpiących hrabiów, książąt i biskupów. Ich spokoju nie byłaby w stanie zakłócić nawet największa wichura, więc zimny, wilgotny podmuch dobywający się zza ołtarza świętego Sebastiana sprawił, że zadrżały tylko dwie figury. Eligiusz zapalił świecę, w której płomieniu ukazała się dziobata twarz i sumiasty wąs skryte pod zwróconym ku niemu kapturem. Starzec, jak sądził Feliks, pokuśtykał do niskich drzwi ukrytych za pozłacaną kolumną i puściwszy młodzieńca przodem po krętych, śliskich schodach, ostrożnie zszedł za nim.
Ze ścian i sufitu zwisały cienkie korzenie. W nisko sklepionym, ale dość obszernym podziemiu do którego zeszli znajdowało się już kilkanaście osób. Pod sufitem wisiały lampy oliwne oświetlające wszystko delikatnym i migoczącym światłem. Ze ściany wschodniej, najbliższej ołtarza wystawały obumarłe korzenie grube jak filary nawy głównej. Na środku pomieszczenia, na kamiennym stole ułożono drewniany stos, na którym leżały pachnące łąką, polne zioła.
– To już wszyscy – Eligiusz zgasił świecę i odłożył ją do ściennej niszy, w której spoczywały butelki z ciemnego szkła. – Zdejmijcie proszę płaszcze i zaczynajmy.
Czarne okrycia pofrunęły pod ścianę jak ogromne ćmy. Ludzie ustawili się wkoło stosu. Feliks mógł przyjrzeć się twarzom towarzyszy. Dominowały młodzieńcze oblicza pełne ekscytacji i radości odkrywców świata. W ich oczach błyszczały iskierki przejęcia. Kilku starszych stało w grupie i delikatnie uśmiechało się na myśl o tym, co ma się wydarzyć.
Przygarbiony starzec o siwej brodzie zaczął zawodzić monotonną pieśń o powtarzalnych wersach. Spojrzał wielkimi, wyblakłymi oczami na stos, po czym zerwał jedną z lamp oliwnych i cisnął na suche drewno. Z sufitu osypał się delikatny pył i wymieszany z gęstym dymem o ciężkim zapachu zaczął wirować po pomieszczeniu. Lampy przygasły. Wszyscy musieli otrzeć załzawione oczy, a gdy już przejrzeli, płomyki paliły się zimnym, niebieskim blaskiem.
Pieśń starca wirowała razem z dymem, dobywała się ze ścian i sufitu, wnikała w zgromadzonych. Mimowolnie zaczęli oni sennie bujać się do powolnego rytmu, wraz z którym przyspieszali stopniowo. Stos płonął białym ogniem. Zaczął on przybierać kształtu pędów i zarastać najpierw podłogę, potem ściany, aby w końcu zasnuć także sufit. Wici ognia mieniły się w bladą poświatą. Feliks zdał sobie sprawę, że śpiewa razem ze wszystkimi. Dotknął języka ognia wspinającego się po czarnych spodniach. Był zimny i dał ująć się w dłoń. Podniesiony na wysokość oczu, zmienił się w pęd winorośli. Wypuścił wielkie liście i pokrył się gronami słodkiego owocu. Blask wokoło gasł w miarę obrastania wnętrza. Znów wszystko oświetlane było tylko nikłym światłem błękitnych lamp, za to wkoło pełno było zielonego, splątanego listowia. Pachniało oliwą i drewnem cedrowym, a od strony schodów ciągnęła morska bryza. Stos wciąż wydzielał ciężki dym, który skupiał się w kolumnie na środku pomieszczenia. Bryza silniej zawiała, słup dymu zgęstniał, po czym się rozwiał.
Razem z nim umilkła pieśń.
Na środku Sali stał młodzieniec w płaszczu z lisiej skóry. Kontrastował on z alabastrem skóry pięknego przybysza. Na spowitych w złote loki skroniach spoczywał wieniec winorośli. W jednej z rąk trzymał drewnianą laskę zwieńczoną złotą szyszką oplecioną w winne pędy, w drugiej zdobny w fauny i klejnoty puchar z kryształu. Wewnątrz przelewała się i migotała krwawa ciecz. Młodzieniec o klasycznych rysach stanął w kontrapoście, zaśmiał się i wychylił kielich. Podawali go wkoło i choć każdy wypijał do dna wina zdawało się nie ubywać.
Feliks wychyli kielich i poczuł ogromną potrzebę radości. Zaczął tańczyć wkoło stosu, na którym stał złotowłosy. Wkrótce do tańca dołączyli się inni. Ze ścian, spomiędzy splątanych winorośli dobywała się wesoła melodia zmieszana z szumem liści. Ktoś podawał ciemne butle wypełnione winem. Bose stopy zeszły z ofiarnego stosu i eteryczna postać dołączyła do wiru tancerzy. Twarze lśniły od potu, oczy na próżno próbowały rozróżnić pląsające figury.
Tylko spowity w lisią szatę, skaczący człowiek skupiał na sobie uwagę. Jego pełne usta odsłaniały garnitur białych zębów, kiedy zbliżył się do Feliksa. Pachniał rozgrzanym piaskiem, cieniem oliwnego gaju i przede wszystkim słodkimi winogronami. Ponownie podawał wszystkim swój kielich. Chłodny kryształ dotknął warg Feliksa.
Nieprzerwana linia świadomości urwała się.
***
Za czasów spowitych w głęboki cień, spowitych weń tak, że łatwiej byłoby – przebijając się przez twardą ziemię – sięgnąć po korzenie leśnego dębu niż przypomnieć sobie tak dawne dni, na wzgórzu miejskim rósł święty gaj. Drewniani, czterolicy bogowie otrzymywali tam dary mające przynieść społeczności spokój i dostatek. Miód lał się na nieskalaną ziemię. Odbywało się to w pokoju, nikt nie śmiał zakłócić świętego porządku.
Z czasem jednak, gdy mrok dziejów rzedniał, zaczęli przybywać dostojni handlarze. Ich juki pełne były bursztynu, złota i wina, a umysły wizji aniołów i świętych męczenników. Początkowo trzymali się z dala od świętego gaju, ale z czasem zaczęli zbliżać się doń coraz bliżej. Budowali domy pod samymi murami. Napięcie rosło, starzy bogowie truchleli przed blaskiem nowego, który pewnej nocy przelał się przez uświęcone mury. W jasnym blasku gwiazd, w cichym poszumie wiatru ścinano stare dęby. Obalano pogańskie bałwany, a na uświęconą ziemię zamiast miodu spłynęła krew.
Krew, która szybko wsiąkła w grunt i skupiła się w korzeniach największego drzewa, zostawionego na pamiątkę i pośmiewisko dawnych czasów, spowitych w mrok.
Kolejnego dnia nad niewielkim jeszcze grodem zajaśniało w końcu dziejowe światło oddzielające to, co minęło od tego, co będzie. Gród rozwijał się, mieszkańców przybywało. Bursztyn, złoto i wino przechodziło z rąk do rąk w cieniu potężnego dębu. Pod nim zaś krew zmieszana z ziemią zaczynała burzyć się w tempie wieczności.
Gród stał się Miastem, otoczono go kamiennymi murami, zbudowano zamek. Pewnego ciepłego popołudnia pod rozłożystym już wówczas, chwiejącym się ze starości dębem, który marzył o wichurze łamiącej nagie konary na spoczynek położył się Książę. Wiatr nieodmiennie buszujący w przerzedzonym listowiu i nagich gałęziach, śpiew ptaków i ciepły blask spokojnego słońca uśpił wodza szykującego się do bitwy.
We śnie ukazał mu się uśmiechnięty anioł. Wskazując srebrnym, błyszczącym mieczem na wschód, rzekł: Leszku, synu Kazimierza, wstań i ruszaj, goń za wrogiem. Po tych słowach zakrył twarz świetlistymi skrzydłami.
Książę wstał i ruszył, pogonił wroga, a na znak wdzięczności kazał wybudować świątynię. Stary dąb padł w końcu, a ziemia zadrżała pod masywnym pniem. Gałęzie połamały się i rozleciawszy w pył uleciały z wiatrem. Tylko korzenie pozostały w ziemi. W ich obumierających objęciach krew wrzała coraz silniej. Tempo mierzone wiecznością jest jednak bardzo wolne. Musiały minąć kolejne setki lat, kości Księcia rozpadły się, a jego dynastia wymarła. Nad ziemią powstawały i upadały imperia, a krew wrzała pośród martwych korzeni.
Kiedy winne grono porosło ostatnie pozostałości świętego gaju nadszedł czas. Krew wymieszana z ziemią poczuła siłę, jakiej nie znała od wielu wieków.
***
Krypta wypełniona winoroślą, śpiewem i tańcem, zapachem morza i oliwy zadrżała. Niebieskie ogniki pogasły, a pieśni się urwały. Jedynym źródłem światła pozostała postać młodzieńca z laską, którą wystawił w obronnym geście. Wschodnia ściana wydawała się wibrować pod baldachimem winnego krzewu.
Do nozdrzy złotowłosego dotarł zapach starej krwi i wilgotnej ziemi. Bryza przestała wiać. Zamiast niej ze schodów poczęła sączyć się zimna, wilgotna mgła. Pod jej dotknięciem figura w lisim płaszczu zadrżała, a we wnętrzu rozpętał się chaos.
Ludzie wokoło delikatnej, alabastrowej postaci biegali, krzyczeli coś niezrozumiałego i tłoczyli się przy schodach.
– Gdzie jest klucz?
– Eligiusz, wołajcie Eligiusza.
– Zaraz, już, zaraz.
Tylko głowa okryta winnym wieńcem niewzruszona patrzyła we wschodnią ścianę opustoszałego wkrótce pomieszczenia. Kroki i krzyki przycichły, a po chwili zupełnie zniknęły. W momencie, kiedy wielkie, wydawałoby się, że z błota ulepione ręce wyłoniły się z winorośli, blask młodzieńca przygasł. Alabastrowe ciało zgięło się w pół i próbowało zaczerpnąć powietrza, kiedy masywna dłoń rwała srebrne pędy. W jego oczach widać było ból, jakby rozdzierano jego samego, nie roślinne pędy. Wieniec spadł mu z głowy, gdy masywna, brunatna maska ukazała wściekłe oczy i zacięte usta. Laska upadła na podłogę w momencie stawiania przez nową postać pierwszego kroku.
W zapadłej ciszy stanął – wysoka pod sufitu szeroka w barkach i przysadzista figura. Wyglądała jak ulepiona z gliny. Z jej pleców wyrastały grube konary porośnięte, jak włosami, srebrnymi korzeniami. Stanęła nad delikatną postacią w lisim płaszczu zgiętą w bólu. Złotowłosy z trudem wyprostował się i ich spojrzenia się spotkały.
Zimne oczy w kolorze morza zderzyły się z paciorkami, w których przelewała się krew. Filigranowa, alabastrowa figura chwiejąca się ze zmęczenia i pokryta błyszczącym potem kontrastowała z nieruchomym, mrocznym posągiem nad nią górującym. Winne gałęzie zaczęły obumierać, liście zżółkły i opadły, a wnętrze wypełnił zapach zgnilizny. Potężna stopa zmiażdżyła wypalony stos, z którego wyrastały pędy. Z młodzieńca jakby uszło życie. Usta zbielały, oczy zaszły mgłą, a ciało, jak lalka, upadło na ziemię.
Pod wpływem potężnych kroków drżało całe Miasto. Szyby w oknach starych kamienic dzwoniły jak zęby szczękające ze strachu. Potężna postać przemierzała puste ulice i rozglądała się szukając ludzi. Kamienny bruk za nią plamiła wilgotna ziemia. W ciepłym blasku lamp postać mrużyła rozgniewane oczy. Kierowała się na podmiejskie łąki, gdzie rzeka przyjemnie szemrała, a mgła wstawała przed świtem.
Podobno widziano jak nad samą rzeką położył się w trawie, a z jego policzków ciekły obficie czerwone łzy.
Gdy pierwsze promienie Słońca oświetliły mu twarz spróbował zamknąć oczy powiekami z mgły, jednak słoneczny blask wniknął w głąb Golema. Rozpadł się i rozpłynął w rzece mgły.
Wstawał nowy dzień.