– Ja jestem pan Tik-Tak – zanucił cicho Michał, wszedłszy do sklepu.
– Ten zegar to mój znak… – podjął śmiało zegarmistrz.
Lokal był ciasny, zagracony i pełen zegarów, u końca przegrodzony zwykłym, starym biurkiem, zastawionym mnóstwem pudełeczek z drobnymi częściami. Pojemniki były rzeczowo opisane deskrypcjami w stylu „koła zębate 3mm” lub „sprężyny duże”. Wszystkie czasomierze tykały zgrane z idealną, filharmonijną precyzją, więc pomieszczenie pełne było nawarstwionego, subtelnego cykania.
– Dzień dobry – przywitał się klient – Michał Frączkiewicz – dodał, podając rzemieślnikowi rękę.
– Tik-Tak. – Stary człowiek z gęstą siwą brodą, w której można się jeszcze było doszukać rudych pasemek, uśmiechnął się.
Michał spojrzał na witrynę, gdzie na szybie wyraźnie napisano: „Jan Kowalski i Syn – Usługi Zegarmistrzowskie”.
– Domyślam się, że pan Jan – powiedział.
– Nie, jestem synem, mam na imię Mirosław – sprostował zegarmistrz, śledząc spojrzenie petenta. – Ale, ironicznie, moi synowie nie są zainteresowani kółkami zębatymi, pokrętłami i polerowaniem mosiądzu. Czym mogę służyć?
– Chciałem naprawić zegarek… – zaczął Michał.
– Oczywiście, oczywiście – przerwał mu Mirosław. – Zabawna rzecz zegarki, niektórzy mówią, że mogą wiele powiedzieć o człowieku, mnie zwykle mówią tylko, że ktoś lubi staromodne, drogie gadżety, ale… – Westchnął. – Musi pan wybaczyć dygresje staremu, rzadko ktoś mnie tu odwiedza. Proszę pokazać ten zegarek.
Michał odpiął bransoletkę i położył na blacie rodzinną pamiątkę.
– Fiu, fiu – rzemieślnik wziął do ręki czasomierz. – Piękna robota. Ręcznie grawerowana i dedykowana koperta. Na oko początek ubiegłego wieku, wyprodukowany pewnie we Wiedniu, a z pewnością w Cesarstwie. Jest pan posiadaczem pięknego zabytku.
– Wczoraj przestał działać, przechodziłem i pomyślałem, że może mógłby pan go naprawić.
– Po prostu miał pan zepsuty zegarek, zobaczył witrynę i wszedł, tak? – spytał dziadek.
– No, tak…
– To bardzo stara i misterna robota, nie wiem co się zepsuło…
– Ile to będzie kosztowało? – spytał Michał, nauczony licznymi rozmowami z telemarketerami dokąd zmierzają takie gadki.
– Nie o to chodzi mospanku, części zamiennych raczej nie da się dokupić.
– Więc nie podejmie się pan naprawy?
Rzemieślnik spojrzał klientowi w oczy i po chwili powiedział powoli, jakby cedząc słowa.
– Widziałem kiedyś taki… Spróbuję, nie mógłbym nie spróbować pomóc wielbicielowi pana Tik-Taka, najwyżej dorobię czego brakuje.
– A wracając do ceny…
– Nie kłopocz się tym, chłopcze. – Stary człowiek wstał i lekko utykając, złapał go delikatnie za łokieć. – Nie policzę drożej niż za zwykłą naprawę.
Chwilę później Michał stał na wąskiej uliczce warszawskiej Ochoty i zastanawiał się, dlaczego nie wziął od tego człowieka żadnego pokwitowania. Wrócił jednak do domu i pochłonął go wir codziennych obowiązków. Dopiero miesiąc później, gdy spacerem wracał z pracy, zobaczył zakurzoną, rzemieślniczą witrynę i wszedł.
– Dzień dobry… – zaczął.
– A tak, tak, dobry – odparł szybko zegarmistrz. – Jest gotów, udało się, a nawet co nieco go ulepszyłem. – Uśmiechnął się. – Acha i miałem pasek, uznałem, że będzie pasował idealnie, więc zamontowałem, niech pan tylko spojrzy.
Michał się wściekł, ale podszedł do biurka i zobaczył, że jego zegarek zyskał elegancki, idealnie dopasowany, czarny, skórzany pasek.
– Tu ma pan bransoletkę, zaraz pokażę panu jak to zmienić, to żadna sztuka – powiedział zegarmistrz.
– Dziękuję, ale…
– To na koszt firmy – wtrącił stary rzemieślnik. – Taki prezent, leżał u mnie długo, szkoda żeby się marnował.
Dziadkowy zegarek tykał równo ze wszystkimi czasomierzami w warsztacie. Michał wyszedł stamtąd kilkanaście minut później, po krótkim instruktarzu i uiszczeniu symbolicznej opłaty.
W domu czekała go kolacja, ciężka atmosfera i roześmiany syn. Zjadł naprędce, kiepskim żartem spróbował rozładować napięcie i pobawił się z synem, po czym zaczął go usypiać. Siedział na łóżku, z nogami na kaloryferze i bujając się z lekka, nucił dziecku po cichu. Zaczął od dziecięcych szlagierów, lecz wkrótce musiał przejść na smętne nuty dziadkowego „O mój rozmarynie”.
W końcu, gdy nareszcie udało mu się tak odłożyć dziecko do łóżeczka, by nie obudzić go samym poruszeniem, ostrożnie udał się w stronę drzwi. Czując już piasek pod powiekami, cichutko uchylił je i stanął oniemiały. Za drzwiami, zamiast znajomego przedpokoju, był widny, brzozowy lasek. Szybko przetarł oczy i zamknął drzwi. Gdy je ponownie otworzył, był już za nimi jego zwykły korytarz.
Rano Michał szedł jak zwykle do pracy, gdy jego wzrok przykuł dziwnie wyglądający mężczyzna. Miał on na sobie czarny mundur wojskowego kroju. Stał w tak nonszalancki sposób, że aż wzbudzał niepokój. Gdy Michał przechodził obok, ten zagadnął go.
– Piękną mamy dziś pogodę, prawda?
– Faktycznie, prawie wiosna – odpowiedział uprzejmie. – Ale przepraszam, spieszę się…
– Spokojnie, nie pali się. Jan już na ciebie czeka.
– Słucham? – Michał spytał zaskoczony.
– Pokaż nadgarstek – powiedział mężczyzna, chwytając jego rękę. – Tak, zgadza się. Michał, prawda?
– No, tak…
– Jan czeka na ciebie.
– Z nikim się nie umawiałem…
– Ale ktoś umówił się z tobą. Zróbmy tak: pijasz rano kawę, prawda?
– No, pijam.
– Więc wejdź i napij się kawy. Dają tu naprawdę dobrą, a przy okazji chwilę pogadasz z Janem, co ty na to?
Michał pomyślał o lurze, którą serwuje im szefostwo i szybko doszedł do wniosku, że warto poświęcić kilka chwil i udać zainteresowanie niezbyt przyjemną promocją dla kubka dobrej kawy. Facet w czerni już uchylił mu przeszklone drzwi niewielkiej kawiarenki.
Lokalik był uroczy, gęsto obsadzony różnorodnymi kwiatami i doniczkowymi drzewkami owocowymi. Mężczyzna siedział przy szklanym, kawiarnianym stoliku z elegancką filiżanką w dłoni. Był wysoki, ubrany w czarny żupan, a za nim, w rogu, stała imponujących rozmiarów kosa. Michał zawahał się, ale usiadł naprzeciwko.
– Dzień dobry – przywitał się.
– Witaj – odpowiedział odruchowo nieznajomy. – Przepraszam, zamyśliłem się… Strasznie paskudna sprawa, mówię ci…
– Nie jesteśmy na ty…
Rozmówca się zaśmiał.
– Oczywiście, więc powinienem się przedstawić – powiedział, nie kryjąc rozbawienia. – Jestem Jan, Trzeci Jeździec, zwiastun zagłady, wysłaniec głodu, siewca zarazy. Witam wśród nas, Trzynastu Jeźdźców Śmierci, wybranych przezeń osobiście – dodał, po czym zaczał nabijać czarną, hebanową fajkę.
– Darowałby pan sobie takie żarty…
– To żadne żarty – powiedział rozmówca, a gdy Michał już otwierał usta, żeby zaprotestować, uciszył go skinieniem dłoni. – Tobie przypadła pechowa liczba, siódemka, to strasznie parszywa robota.
– A jak ten niby Śmierć mnie wybrał? – spytał Michał, decydując się chwilowo zagrać w tę grę.
– To proste, dał ci zegarek – odpowiedział, wskazując fajką na jego nadgarstek.
– Ten zegarek?
– A masz przy sobie inny?
Michał odsunął krzesło od stołu i wstał.
– Wie pan co, mam kiepski okres w życiu i nie mam najmniejszej ochoty uczestniczyć w takich drwinach – powiedział spokojnie. – Co to, jakaś ukryta kamera?
Rozmówca spoważniał i widocznie zmienił swoje nastawienie. Mierzył teraz Michała wzrokiem swoich intensywnie błękitnych oczu. W końcu westchnął i zapalił tytoń. Aromatyczna chmura szybko uniosła się wokół nich.
– Nie zdarzyło się ostatnio wokół ciebie nic dziwnego? – spytał.
– Nie zauważyłem.
– Żadne dziecko się nie przestraszyło bez powodu? Psy nie ujadają jak szalone? Koty nie uciekają, gdzie pieprz rośnie, na twój widok?
Michał zagryzł usta.
– Widzisz…
– To, że miałem problem z uśpieniem syna…
– Nic nie znaczy – dokończył rozmówca. – Jasne. Wiesz co? Nie muszę cię przekonywać. Śmiało, idź w miasto.
Michał nie odpowiedział, ale i nie wstał od stołu.
– No idź! – krzyknął Jan. Michał aż podskoczył zaskoczony, ale nie wstał.
– Czego wy ode mnie chcecie? – spytał po długiej chwili milczenia.
– Nie my, a on – odpowiedział Jan. – Masz się zająć przemocą. Znęty, pobicia, wendetty, to twoja działka.
– Nie rozumiem…
– To proste, ludzi coraz więcej, to i roboty coraz więcej. Uwierz mi – powiedział, zaciągając się. – Teraz to idzie się zachetać, jeszcze ten koronawirus… – Pokręcił głową. – No, nieważne, ciebie to i tak nie dotyczy. Masz po prostu pomóc pchać robotę do przodu.
– Jaką robotę? O czym ty w ogóle mówisz…
– Masz w imieniu Śmierci zbierać dusze. Potraktuj to jako pracę.
Stary człowiek postawił na stole dużą filiżankę.
– Wygląda pan na wzburzonego, więc dodałem cynamonu, dzięki niemu kawa smakuje świętami – powiedział.
– Ale ja jeszcze nie zamawiałem… – odparł Michał zdziwiony.
– Nie, ale pija pan czarną americano.
– Skąd pan wie? – Michał był wyraźnie zaskoczony. – To pan… Zegarmistrz!
– Zajmuję się wieloma rzeczami i wiem wiele różnych rzeczy – potwierdził Śmierć. – Janie, kończ szybko, Włochy czekają – dodał.
– Nie wierzy mi – odpowiedział mężczyzna w kontuszu.
Śmierć powoli odwrócił głowę i spojrzał Michałowi prosto w oczy. Pod tym wzrokiem miało się przemożne wrażenie, że osuwa się w nieskończone przestrzenie kosmosu.
– Napij się kawy, chłopcze. – Słowa zdawały się tchnąć lodowatym powiewem z otchłani. – Szkoda, żeby wystygła. – Śmierć szybko wyszedł na zaplecze.
Michał poczuł strach. Żeby ukryć drżenie rąk, skosztował kawy – faktycznie była wyśmienita.
– Więc mam być pomagierem Śmierci…
– Czeladnikiem – poprawił Jan.
– Dobrze, czeladnikiem – zgodził się Michał. – A jeżeli nie chcę i się nie zgodzę?
– Nikt nie chce, ale każdy się zgadza – Jan opróżnił fajkę głośno uderzając o szklany blat, jakby nic szczególnego się nie wydarzyło. – Tego kontraktu nie można odmówić, ani tym bardziej go nie zawrzeć. Nie powinieneś nawet o tym myśleć. Po prostu zaakceptuj to, co musisz zrobić.
– Mam więc chodzić po Warszawie i tłuc ludzi na śmierć, tak? – spytał.
– Czyś ty zgłupiał? – Jan był wyraźnie oburzony. – Nie wolno ci nikogo lać. Oni sami się leją, chorują i tak dalej. To sprawa Norn lub Boga, lub czegoś jeszcze innego, już zupełnie od czapy, ale ty się nie mieszasz, to ich prywatna sprawa. – Wypił duży łyk z filiżanki, a na jego czarnych, sumiastych wąsach została okazała biała piana. – Ty tylko zbierasz dusze. W chwili śmierci odcinasz je od rzeczywistości i chowasz do worka na odrzut.
– A jak nie odetnę, to co?
– Słyszałeś o duchach? To są właśnie takie partactwa.
– A kiedy niby mam zacząć tę pracę? – spytał Michał.
– Już zacząłeś, kiedy tylko dostałeś zegarek. Masz spore zaległości, więc musisz się sprężać. – Jan dopił kawę jak kieliszek wódki: gwałtownie przechylając filiżankę i odrzucając głowę do tyłu. – No, ale to pieśń przyszłości. Najpierw musisz znaleźć insygnium.
– A co to, Harry Potter?
– Nie, przedmiot symbolizujący pewną władzę – powiedział Jan kręcąc głową. – Ja mam kosę.
– Jak mam znaleźć to insygnium?
– Będziesz wiedział. Ja idę, mam pilną robotę we Włoszech. – Jednak po chwili wrócił do stolika. – Zapomniałbym, musisz zacząć się nosić na czarno. Tylko jedynka chodzi kolorowa.
– Jedynka? Czym on się zajmuje?
– Tak, odpowiada za starość. Do zobaczenia.
Dni i tygodnie wlokły się jeden za drugim, a Michał nie tylko nie szukał, ale nawet nie zamierzał szukać swojego insygnium. Początkowo nawet trochę bał się tego lekceważącego podejścia i ewentualnych konsekwencji, jednak upływ czasu coraz bardziej go uspokajał. Minęła zima i wiosna, a nastało lato. Postanowili wybrać się z synem do dziadków.
Wtedy, w piękny dzień Michał wybrał się na samotny spacer po starym mieście. Słońce prażyło brukowane uliczki saharyjskim żarem tak, że niewielu ludzi zdecydowało się na przechadzkę. Bardzo lubił takie samotne wędrówki, podczas których nie przejmował się niczym, nie rejestrował przebytej trasy, widoków, ani kroków, a jedynie szedł pogrążony we własnych myślach. W takich chwilach nie bardzo nawet wiedział gdzie idzie, błądził wtedy po tylko sobie znajomych ścieżkach, niekiedy zmuszając się do zarejestrowania jakiegoś istotnego szczegółu otoczenia.
W ten sposób zorientował się, że przechodzi pod schodami prowadzącymi do przyklasztornego kościoła. Znał dobrze tę budowlę. Jego rodzice byli bardzo religijni, a tu mieściła się ich parafia, za młodu bywał tu więc często. Wiedział, że mała furtka w zewnętrznych drzwiach świątyni będzie otwarta. Zawsze była. Proboszcz dbał o to, aby wierni o każdej porze mogli zaznać chwili modlitwy w przedsionku.
Grube, ceglane mury przywitały go ożywczym chłodem. Ku zdziwieniu Michała kraty, które zwykle oddzielały przedsionek od nawy głównej, były otwarte na oścież. Trójnawowe, wsparte na kolumnach, bogato zdobione wnętrze powinno budować klimat dostojnej wielkości i świętości. Nie robiło tego, gdyż pośrodku transeptu postawiono ogrodzenie z blachy falistej.
Michał wszedł do kościoła i zajął miejsce w ostatniej ławie. Kilku potwornie brudnych robotników właśnie gramoliło się z wykopu znajdującego się za zasłoną i po chwili opuściło budynek, lecz Michał został na miejscu, ciesząc się chłodem. Jego uwagę przykuło jedno z najstarszych malowideł ściennych w kościele. Było to klasyczne przedstawienie dans makabr, gdzie trup w czarnej szacie, z mieczem w ręku, prowadził tańczący korowód.
– Więc już czas – stwierdził ksiądz, przysiadając się. – Nawet jesteś do niego podobny – dodał podążając za wzrokiem Michała. – Pewnie nie zdążę się już wyspowiadać?
– Nie… – odpowiedział Michał zaskoczony nagłym pojawieniem się duchownego. – To znaczy, nie, to nie jest czas.
– Ale jesteś… no wiesz… nim, prawda? – spytał, wskazując głową na malowidło.
Coś, co zdawało się Michałowi nierealnym snem, bliskim zapomnienia, powróciło w podbrzusze jako lodowata kula.
– Skąd ta myśl? – spytał.
– Przecież widzę – odpowiedział kaznodzieja, jakby to było oczywiste.
– Podobno jestem jego pracownikiem, lub sługą, sam nie wiem…
– Podobno chłopcze? Chyba nie powinieneś mieć co do tego wątpliwości.
– Widziałem go dwa razy…
– I żyjesz. Niewielu może to o sobie powiedzieć – powiedział ksiądz poważnie. – Skąd te wątpliwości?
– Kazał mi szukać insygnium – odpowiedział Michał – ale już zaczynałem myśleć, że to był tylko koszmar.
– Co to ma być za insygnium?
– Coś do odcinania dusz od rzeczywistości…
– Czy to… może być miecz? – Starzec wskazał na malowidło.
– Tak, chyba tak. Czemu ksiądz pyta?
Kaznodzieja wskazał na ogrodzenie.
– Istnieje lokalna legenda, jakoby jakiś wielki pan został pochowany ze swoim magicznym mieczem pod podłogą tego kościoła. Archeolodzy szukają tego grobu, stwierdzili że kościół jest dostatecznie stary, a kiedyś chowanie dygnitarzy pod posadzką miejsc świętych było normą.
– No i?
– Nic nie dzieje się bez przyczyny.
Ksiądz wstał z ławki, rozpiął koloratkę i podwinął rękawy.
– Chodź, pomogę Ci – powiedział.
– Nie będzie afery? – spytał Michał.
– Stary jestem, mogłem zapomnieć zamknąć kraty, a po miasteczku od dawna chodzi plotka, że oni tu złota szukają.
Narzędzia zostały w wykopie, więc zeszli po drabince na jego dno i zaczęli energicznie pracować. Archeologom dotarcie na tę głębokość zajęło prawie tydzień żmudnej pracy. Jednak oni zdejmowali ziemię warstwami po kilka centymetrów, każdą kolejną warstwę pieczołowicie dokumentując. Michał z proboszczem mieli o wiele bardziej inwazyjne metody. Dwie godziny później szpadel zazgrzytał o kamienną płytę. Dużo czasu jednak zajęło im odsłonięcie całego sarkofagu i okopanie go dookoła tak, aby dało się podważyć wieko. Udało im się to zrobić dopiero po północy.
Ciężka płyta ze zgrzytem opadła na bok i odsłoniła wnętrze grobowca, w którym znajdował się tylko pas z płytek oksydowanej stali i miecz w skórzanej pochwie. Michał wziął broń w ręce i wygramolili się na posadzkę kościoła.
Ksiądz przyniósł dużą butlę mszalnego wina, dla uczczenia okazji. Wypili prosto z butelki, chociaż wino słabo gasiło pragnienie. Obaj byli brudni i zmęczeni. Kapłan czerwony na twarzy, a jego koszula mokra od potu.
Nagle głośno zgrzytnęła otwierana krata. Obejrzeli się odruchowo, przestraszeni jak dzieci nakryte na robieniu czegoś, czego zdecydowanie nie powinne były robić.
Stary zegarmistrz wchodząc, zdjął kapelusz i przysiadł się do nich. Michał siedział jak skamieniały.
– Dzień dobry – przywitał się z lekkim uśmiechem.
– Więc to jednak dziś? – spytał ksiądz.
– Tak. – Śmierć nie skomentował braku przywitania. – Dziś.
– To przez to? – spytał ksiądz, wskazując na łopatę.
– Nie. – Śmierć pokręcił głową. – Przez wódkę, tytoń i syfilis, ale dla mnie to nie ma znaczenia.
– Wiesz gdzie pójdę?
– Nie, nie wiem. Ja jestem tylko doręczycielem – powiedział zegarmistrz, patrząc staremu kapłanowi w oczy, a ten zaczął kaszleć i charczeć. – Michale, bądź tak uprzejmy i spojrzyj na zegarek – zwrócił się do swojego sługi, po czym wyjął z kieszeni papierośnicę i włożył kaznodziei w usta papierosa. Po chwili usłużył mu ogniem.
Michał spojrzał na zegarek, do którego już tak przywykł, ze przestał go zauważać. Zobaczył tam to, co zobaczyłby każdy. Dwie wskazówki informowały go o tym, że niedługo wybije trzecia w nocy, ale jakimś cudem Michał wiedział.
– Mamy jeszcze chwilę – powiedział.
– Pal, to już nic nie zmieni – powiedział Śmierć, a ksiądz zaciągnął się dymem. – Dobądź miecza, chłopcze. To już za chwilę.
Pierwsze cięcie Michała było niezgrabne. Trząsł się jak w febrze, a ostrze chwiejnym zygzakiem przecięło ciało nieszczęsnego duchownego, który tylko westchnął z ulgą. Śmierć szybkim ruchem uchwycił podnoszącą się z ziemi marę i wetknął ją do czarnego worka. „Trzeba ich zbierać szybko, bo łatwo się rozmywają” – wyjaśnił.
Zegarmistrz mówił później długo. Opowiedział wiele historii i przedstawił wiele faktów. Udzielił wskazówek, ostrzegł przed niebezpieczeństwami i dał kilka rad. Michał wyszedł z kościoła przerażony. Po drodze zwymiotował do kosza na śmieci. W domu był bardzo późno. I żona, i rodzice myśleli, że się po prostu upił.
Następnego dnia wyprawiono go po bułki do sklepu. Gdy przechodził obok kościoła, dostrzegł stojącego przed plebanią młodego wikarego, który odpalał właśnie papierosa. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, a Michał nie mógł nie poznać tego spojrzenia. Wiedział, że patrzy w oczy człowieka, którego istnienie przeciął ostatniej nocy na pół.
Chciał podbiec do niego, wyrwać mu papierosa i strzelić w pysk. Kazać mu się ogarnąć, ale wiedział, że przecież to wszystko już się wydarzyło, każda decyzja i akcja doprowadzi do tego jednego skutku, który miał już miejsce, stał się faktem, którego tylko najbardziej zainteresowany nie był świadom.
***
Nie wiedział, skąd wzięła się pewność, że nadszedł czas. Od wykopalisk w kościele i znalezienia miecza minęło ledwie klika godzin. To nie było nagłe olśnienie, ani komunikat, w rodzaju tych z pagera, lub telefonu. Wyszedł z pokoju synka i po prostu w pewnym momencie poczuł, że to teraz, już. Nie ma na co czekać. Mimo to, palce miał jak drewniane kołki, a nogi jak z waty.
Przygotował się zgodnie z zaleceniami Śmierci. Ubrał się na czarno („Bo wypada” – wytłumaczył jego mentor), wziął miecz i przeszedł przez drzwi („Którekolwiek i tak trafisz tam i wtedy gdzie i kiedy masz trafić”).
Znalazł się pod ostrym, neonowym światłem szpitalnych lamp. Nie wiedzieć czemu lampy montowane w szpitalach świecą zawsze tym zimnym, niebieskawym światłem, które nawet żywym nadają kolory nieboszczyka. Michał stał w połowie długości korytarza, za plecami miał szklane drzwi z wielkim, białym napisem Oddział Intensywnej Opieki Medycznej.
Z duszą na ramieniu obrócił się w lewo i ruszył przed siebie. Mijał kolejne, uchylone drzwi i spoglądał w kolejne twarze. Niektóre przytomne, inne pogrążone we śnie, lub śpiączce, ale ciągle miał przeświadczenie, że to nie to. Że musi szukać dalej. Wyłożony zielonym linoleum korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność. W końcu dotarł niemal do końca, lecz nim zatrzymał się przy oknie, skręcił w ostatnie drzwi.
Spod warstwy rurek, kabli, worków i przeróżnych urządzeń ledwie można było dostrzec twarz. Ekrany błyskały powtarzającymi się wykresami, co chwila gdzieś w tym gąszczu rozlegało się ciche piknięcie.
Michał stał, patrząc na starego człowieka. W ręku ściskał okręcony pasem miecz w pochwie i płakał. Łkał cicho, a łzy leciały mu po policzkach. Był sam. Nikt mu nie towarzyszył. W końcu uspokoił się, wziął głęboki oddech i zaczął macać rękoma kieszenie w poszukiwaniu papierosa. Zaklął cicho i usiadł w nogach łóżka, z bronią między nogami.
Spojrzał na zegarek. Lodowata kula urosła mu nagle w gardle i wypełniła całą przestrzeń, którą powinien był oddychać. Naszykował worek i położył obok nogi chorego, po czym dobył miecza i położył pochwę obok worka.
Nie musiał czekać długo. Trzy nerwowe zerknięcia na nadgarstek później jedno z urządzeń zaczęło wydawać głośny, jednostajny pisk. W leżącym mężczyźnie nic pozornie się nie zmieniło, ale Michał ciął. Trochę pewniej niż za pierwszym razem, ale wciąż chwiejnie. Zawrzało. Ktoś krzyczał, jakieś osoby w kitlach biegały w tę i we w tę. Coś podpinały i wstrzykiwały. Jakiś mężczyzna uciskał jednostajnymi ruchami wyprostowanych rąk klatkę piersiową chorego.
Michał wiedział, że to próżny trud. Już nic nie mogło pomóc. Chwycił podnoszącą się, już lekko rozwianą postać i przez chwilę stał tak z mieczem pod pachą, czując w jednym ręku spokojną, stateczną duszę swego syna, a w drugim czarny kordurowy worek.
W końcu schował broń do pochwy i owinął wszystko pasem. Wyszedł, nie oglądając się, chociaż łzy ciekły mu po policzkach. On sam niczego nie powiedział, gdy kilka chwil później podawał worek. O nic go nie zapytano. Nie pocieszono żadnym słowem.
Gdy wrócił do domu, usiadł w fotelu i otarł łzy. Siedział i myślał długo w noc, aż w końcu wstał, stanął nad łóżeczkiem synka i długie godziny cieszył oczy jego widokiem. W końcu należało na to patrzeć jak na gwarancję i obietnicę. Ciekawe tylko, kim była ta kobieta obok jego łóżka. Cóż, czas pokaże.
***
Rok później.
Pieczeń rzymska dumnie pyszniła się pośrodku stołu rozsiewając po całej jadalni zapach, na który ślinianki same, zaczynały produkcję śliny. Marzena naprawdę doszła do mistrzostwa w tej dziedzinie. Nic nie mogło równać się z jej pieczenią rzymską.
Cała rodzina wzięła się za ręce i Michał zmówił krótką modlitwę. „Panie, pobłogosław nas wszystkich, ten dom, posiłek i wszystkie ręce, które go przygotowały”.
Atmosfera była wesoła, Antoś śmiał się w białym dziecięcym krzesełku. Jednak pan domu spojrzał na zegarek i zasępił się. Wytarł ręce w ściereczkę, wstał, ucałował żonę w czoło i wyszedł do sypialni. Od dawna nikt nie pytał. Wszyscy wiedzieli, że wróci dosłownie za minutę.
W sypialni zdjął fikuśny, kolorowy krawat, koszulę i spodnie i ubrał czarny, trzyczęściowy garnitur z wyszywaną, jedwabną kamizelką. Podciągnął pod szyję wąski czarny krawat i zapiął na biodrach luźny pas złożony z oksydowanych płytek. Prawy bok obciążała mu zwisająca na długich rapciach pochwa z mieczem i czarny worek.
Wyszedł tymi samymi drzwiami, którym wszedł, lecz tym razem znalazł się na gwarnej, zalanej słonecznym blaskiem ulicy. Oparł się o ceglany mur i odpalił o niego zapałkę. Żar nie chciał strawić tytoniu, ale Michał wiedział, że ma jeszcze czas, więc cierpliwie rozniecał go długimi dmuchnięciami. W końcu mógł zaciągnąć się aromatycznym dymem. Często zastanawiał się, czemu oni wszyscy palili.
Spojrzał na zegarek akurat, gdy mężczyzna w szarym, prążkowanym garniturze wyszedł z biurowca. Michał szedł za nim, spokojnie, metodycznie zaciągając się dymem. Przechodnie, sprzedawcy, kierowcy, wszyscy absolutnie go ignorowali, jakby nie dopuszczali do siebie myśli o jego istnieniu.
Jedynie stary żebrak uniósł wzrok i spojrzał mu prosto w oczy z pytającym skinieniem, lecz Michał tylko przecząco pokręcił głową, wskazując na idącego przed sobą. Przechodząc obok starca usłyszał: „Wieczne odpoczywanie, racz mu …”
Bezimienny mężczyzna zaszedł do kwiaciarni i kupił wielki bukiet czerwonych róż. Michał poklepał go pocieszająco po ramieniu, choć ten tylko wzdrygnął się, jakby ciarki przeszły mu po plecach.
Później poszli do jego domu. Niedawno pobudowany blok nie zdążył jeszcze zszarzeć w kwaśnym, warszawskim powietrzu. Mężczyzna wszedł po schodach, niosąc duży bukiet czerwonych róż skierowany pąkami kwiatów do dołu. Michał nie liczył pięter, a mężczyzna mijał kolejne podesty, aż w końcu wszedł na korytarz, stanął przed feralnymi drzwiami i przekręcił klucz.
Michał wśliznął się za nim i dołączył do niego w kuchni. Kobieta była niezwykle atrakcyjna, jej śliczną, trójkątną twarz o jadowicie zielonych oczach otaczała imponująca burza rudych włosów. Michał nie słuchał, tylko rozejrzał się po bardzo jasnej kuchni, zerknął na zegarek i westchnął ciężko. Niby wiedział, że pieczeń nie zdąży wystygnąć, ale…
Mężczyzna tłumaczył się z czegoś, a niewidoczny Michał usiadł na krześle i ponownie odpaił fajkę. Znów spojrzał na zegarek. Spokojnie wypalił kolejną porcję swojego wyśmienitego tytoniu. Ze swojej hebanowej fajki o długim czarnym cybuchu puszczał piękne kółka z dymu, które jednak nie zbierały się wokół żyrandola.
– I znowu jarałeś w kuchni! – wrzeszczała kobieta. – Czujesz jak tu jebie?!
Michał wstał spokojnie i metodycznie opróżnił fajkę do zlewu, chociaż nic się w nim nie pojawiło. Ponownie spojrzał na zegarek, założył czarne, skórzane rękawiczki i wyjął miecz.
Ujął go pewnie, jedną ręką tuż pod jelcem, a drugą chwytając zdobiący szczyt rękojeści okrągły klejnot w kształcie monety z pustym rewersem i awersem. Nawet przez rękawiczkę czuł zimno stali.
Ciął pewnie i szeroko, znad lewego ramienia. Klinga przecięła tors mężczyzny, a ten updał, choć nie miało to nic wspólnego z cięciem. Michał westchnął ze współczuciem i schował klingę, która cięła głębiej niż rzeczywistość.
Bezimienny gramolił się z podłogi, a Michał usiadł na kuchennym krześle biorąc pochwę między nogi. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął płaską piersiówkę i dwa blaszane kieliszki, które napełnił po brzegi.
– Wypij, póki nie straciłeś formy – powiedział.
Krzyk kobiety słychać było jak przez grubą zasłonę.
– Kim jesteś? – spytał mężczyzna. – O Boże…
– Nie, nie jestem nim – Michał uprzedził pytanie. – Nie byłeś dość ważny.
– A kto jest? – spytał facet, chyba nawet nieszczególnie oburzony.
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Raz widziałem, jak troskliwie brał w ręce małe dziecko, a raz jak witał się z seryjnym mordercą jak ze starym przyjacielem. Nikt nie wie jakimi drogami chodzi jego umysł. Wypij, już zaczynasz się rozwiewać.
Wypili.
Po drodze do domu Michał zahaczył o kawiarnię. Podał worek starcowi stojącemu za kontuarem, wziął filiżankę z czarną, mocną kawą i usiadł przy oknie. Przez szybę obserwował grube płatki śniegu wirujące w nocnym powietrzu.
– Chcesz brandy do kawy? – spytał Śmierć. – To chyba była ciężka robota.
– Nie, dziękuję, żona na mnie czeka – odpowiedział Michał. – Wcale nie była ciężka, tylko…
– Mnie też żal przerywać ich historie – powiedział smutno Śmierć. – Ale zwykle nie ma powodu, by było ci przykro. Cóż, pij więc szybko i wracaj do domu. Pozdrów ode mnie Marzenę.
– Pozdrowię.
Gdy tylko znalazł się znów w jadalni, wyjął swojego niespełna rocznego synka z krzesełka i wesoło podrzucił do góry. Śmiali się obaj w głos. Dzieci mają wspaniały śmiech.
– Jak w pracy? – spytała Marzena.
– Dobrze, szef prosił, żeby cię pozdrowić.
Jestem Michał, sługa śmierci. Kiedyś myślałem, że to żart, później że wyrok, a następnie, że praca. Teraz wiem, że to służba. Nie miejcie mi tego za złe, gdy nad kontuarem przekażę czarny, kordurowy worek z waszą duszą w jego ręce i wezmę czarną, aromatyczną kawę. Śmierć robi wyśmienitą kawę, chociaż wy się o tym nie przekonacie. Wam pisane jest tylko poznać smak mojej śliwowicy.
Nie miejcie mi tego za złe. To nic osobistego. W istocie, to już się wydarzyło, choćby miało was spotkać za wiele, wiele lat. Mój miecz już spadł, spada w tej chwili i dopiero spadnie zarazem. Możecie tylko z godnością wychylić kieliszek śliwowicy.