Pierdolone Śmiecisko. Już dawno powinienem się zabić.
Szarpnęły mną torsje, ale tym razem wydostała się tylko żółć. Rękawem wytarłem resztki wymiocin z brody. Nie ma to jak zacząć dzień od porządnego rzygańska. Ten stary cap, Igor, znowu coś spartolił z bimbrem. Nie powiem, kopało mocno, ale powinienem wiedzieć, że coś jest nie tak, gdy pierwszy łyk prawie wypalił mi mordę. Ale chuj tam, jakie to ma znaczenie? Przecież i tak miałem się zabić. Wczoraj. Przedwczoraj. Dzisiaj.
Zrobiłbym to, ale jestem tchórzem. Dlatego jeszcze żyję, w przeciwieństwie do innych. Tych, z którymi kiedyś szłem ramię w ramię, tak dawno temu. Czasami się zastanawiam, czy kulka w łeb nie byłaby lepsza. Przynajmniej umarłbym, wciąż mając jakieś resztki szacunku do samego siebie. Ale ten statek odpłynął już dawno temu.
Jęknąłem. Kolana prawie się poddały, gdy próbowałem wstać. W końcu musiały podnieść niemałe cielsko. Powinienem mniej chlać. W sumie to powinienem wiele rzeczy.
Zakląłem pod nosem, ta zbudowana ze złomu rudera nadal miała czelność wirować. Obijając się o ściany, ruszyłem w stronę wyjścia na taras, a po drodze złapałem w połowie pustą butelkę.
Zostało w niej jeszcze nieco bimbru. To dobry powód, aby się dzisiaj nie zabijać. Ale, o Chryste, jak mnie nawalał łeb – to z kolei przemawiało za tym, by jednak strzelić sobie w ryj.
Kopniakiem otworzyłem drzwi i wypadłem na taras, który niebezpiecznie zatrzeszczał pod moim ciężarem. Ha, taras. Dobre sobie, mam polot tak nazywając zebrane do kupy pordzewiałe kawałki blach, przegniłe dechy i rozwalające się krzesełko turystyczne.
Jakby jednak nie było, taras stanowił moje okno na ten pierdolnik. Nie opuściłem swojego zbudowanego ze śmieci i gruzu fortu chyba ze trzy lata. Albo cztery? Szybko przestałem liczyć. Zesłanie tutaj miało niby być okazaniem łaski. Tak jakby smród, żółtawe trujące wyziewy, palący żar z nieba i życie wśród odpadów były w jakimkolwiek stopniu lepszym losem niż kulka w łeb. Oj nie, wiedziałem lepiej. Moi wrogowie pewnie z lubością obserwowali, jak się staczam, dziadzieję. Jak zadomawiam się tutaj niczym jakiś Śmieciarz.
Śmieciarze. Prychnąłem. Marna imitacja człowieka, o ile da się jeszcze tak określić pokraczne postacie, które kuśtykały pośród zwałów śmieci. Urodzone w tym chlewie, nie znały niczego poza walką o przetrwanie. Nie tylko by mnie okradły, ale pewnie i zeżarły. Na Śmiecisku nic się nie marnuje. Na Śmiecisku śmierdzi. Na Śmiecisku się szybko umiera. No przynajmniej ci, co mają farta.
Stare krzesło turystyczne zaskrzypiało, gdy posadziłem na nim tłusty zad. Oparłem nogi o rozpadającą się drewnianą skrzynkę i sięgnąłem po butelkę.
O w mordę jeża, ależ to paliło. Wziąłem kolejny łyk. Kaszel wezbrał w płucach. Charknąłem i splunąłem żółtą plwociną za barierkę, bo u siebie przecież nie będę syfił.
No dobra, dzień rozpoczęty. Sprawdźmy, kto jeszcze dycha na tym padole rozpaczy. Lornetka wisiała na oparciu, dokładnie tam, gdzie ją wczoraj zostawiłem. Beknąłem głośno, próbując ustawić optymalną ostrość.
W końcu nie bez powodu wybrałem to miejsce. Nie chodziło oczywiście o fakt, że śmieci były tutaj dość zbite, a ryzyko zdechnięcia pod ich lawiną niskie, choć po prawdzie, stanowiło to pewien plus. Osiedliłem się w tym konkretnym miejscu, bo miałem widok na spory kawał wysypiska poniżej. Na jego pofalowane wydmy pełne zdezelowanych lodówek i pordzewiałych kuchenek. Na wieże zbudowane z resztek sprasowanych samochodów. Na doliny starych, sparciałych ubrań. Mogłem nawet podziwiać pozbawiony kadłuba żółty autobus, w którym non stop coś się ruszało, choć nie powinno. Prawdziwy, kurwa, raj.
Przesunąłem wzrok na wioskę Śmieciarzy. Krzywe, pokraczne chaty zbudowano gdzie popadnie, bez jakiekolwiek pomyślunku. Długie daszki nie chroniły przed palącym słońcem, którego żar przebijał się nawet tutaj. Nie dostrzegłem żadnego ruchu, było spokojnie. Martwo.
Leniwe mendy jeszcze nie wstały? Do roboty, nieroby, chcielibyście chlać cały dzień. Ja mogę, mi żarcie i tak dostarczą drony, ale byłem, jak to się ładnie mówi, więźniem politycznym. A to całe tałatajstwo, które urodziło się pośród gór śmieci, nikogo nie obchodziło i nigdy nie będzie. Ot, taki los spotyka tych, którzy przegrali wojnę na atomówki.
Podrapałem się po brodzie. Zmarszczyłem brwi, gdy pod palcami poczułem coś dziwnego. Pogrzebałem chwilę w siwych kołtunach i wyjąłem czarnego robala. Małe odnóża machały rozpaczliwie, a ja przez chwilę przyglądałem się insektowi. Rozchyliłem palce, a ten zupełnie niezrażony upadkiem, pomknął do przodu. Instynkt przetrwania kazał mu uciekać. Ku wolności, ku swoim. Pewnie wydawało mu się, że może mi uciec.
Giń, ty mały skurwielu. Uśmiechnąłem się z satysfakcją, gdy pod butem usłyszałem miłe chrupnięcie. To walka z wiatrakami, nie dało się ich wyplenić, ale nic innego nie mogłem zrobić. Ostatecznie bimbru się z nimi nie napiję.
Wróciłem do lornetki. Już miałem się poddać, gdy drzwi małej rudery przytulonej do chybotliwej wieży zbudowanej z przedwojennego sprzętu agd, w końcu się otworzyły. Wypadła ich cała chmara. Śmieciarzy było więcej niż mrówek w mrowisku, jak boga kocham. Pochyliłem się do przodu, dzisiaj się w końcu doliczę. Muszę. Jeden, dwa, trzy… osiem… dziesięć.
Nosz ty, za szybko się rozbiegły. Wczoraj z rachunków wyszło mi z piętnaście jak nic. Co dzień inna liczba, jak te pokraki się tak szybko mnożą, to nie mam pojecia. Albo to ja od chlania dziadzieję i nie potrafię dodać dwa do dwóch. Nie mogę ze sobą skończyć, póki nie dojdę do tego, ile ich tam się gnieździ. To już kwestia honoru. I jeden punkt więcej do listy powodów, dla których nie powinienem się dzisiaj zabić.
Jedna z mniejszych sylwetek ruszyła w moim kierunku. Przygarbiona, ciągnęła za sobą stopę. Praktycznie tonęła w za dużych łachmanach, a płócienny worek na plecach, choć pusty, zdawał się dociskać ją do ziemi.
Saszka.
Coś dziwnego ścisnęło mnie w piersi. Chyba mam zgagę. A może to początek zawału? Przydałoby się. Zrobiłby to, na co ja od dawna nie mam jaj.
– Panie Dżon! – wołała już z daleka, choć nie mogła mnie zobaczyć z takiej odległości. Widziała przecież niewiele lepiej od kreta. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie udawać, że mnie nie ma. Ale przecież Saszka wiedziała, że nie wyściubiam nosa ze swojej małej fortecy. Będzie darła mordę, aż odpowiem.
– Panie Dżon!
Podniosłem się, wymacałem w kieszeni paczkę fajek i wsadziłem papierosa między zęby. Zerknąłem do zdecydowanie zbyt pustego opakowania. Nie starczy mi do kolejnej dostawy. Znowu czekało mnie odstawienie. Kurwa. Kolejny powód, aby się jednak dzisiaj zabić.
– Jestem, Saszka. Nie musisz się tak drzeć.
– O! A paczka z Hameryki jusz jes?– Brudna, wychudła buzia rozdziawiła się w pełnym nadziei oczekiwaniu. Obiecałem jej kolorowy papier z najbliższej paczki – w końcu cywilizowany świat szykował się na święta. A tego cywilizowanego świata zostało już w sumie niewiele. Ze starej poczciwej Europy zrobiliśmy światowe śmietnisko. Ale ludzie są jak karaluchy, przetrwają, nawet tonąc w kupie gówna i odpadów.
– Jeszcze nie.
Saszka, zawiedziona, zwiesiła głowę, ale zaraz się wyszczerzyła, pokazując całe dwa zęby, które jej jeszcze zostały. Spojrzała na mnie swoimi orzechowymi oczami. Zakuło mnie w piersi. Za każdym cholernym razem.
Za każdym cholernym razem, przez moment miałem wrażenie, że patrzy na mnie ktoś inny. Choć odcień był niemal identyczny, tamte oczy były dojrzalsze, pełne smutku.
– To mosze jutro, co?
Stary dureń. Gadam ze smarkulą, tak jakby mogła mi kogoś zastąpić. Ale martwi nie mówią.
– Może, może. A ty co, idziesz na szabry?
Pokiwała głową.
– Nofe zamófienia. Duszo jedzenia, jak znajdę o to – powiedziała, po czym uniosła dłoń z metalową obręczą na lewym nadgarstku. Nie ma dla nich wystarczająco żarcia, ale SI jakoś sobie radzi ze znakowaniem każdego dzieciaka, którego dostanie w łapy. Zakłada im bransolety i nadaje numer. Jakby byli bydłem. Kontrolują liczbę urodzeń? Badają śmiertelność? Chuj wie.
Saszka nacisnęła guzik na bransolecie i słabej jakości hologram pokazał bałwana ubranego w prochowiec, kamizelkę i wielki rewolwer u pasa.
– To jakaś figurka?
– Chyba. Ale moje sceście! Fjem, gdzie sukać. – Wyprostowała się dumnie. – Dzięki mnie, jutro fszyscy sjemy obiad!
Saszka, dziecko… Otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknąłem. Co jej miałem niby nagadać? Że jej starzy mnożyli się jak króliki i wysyłali ledwo chodzące smarki na szabry po wysypisku? Że te co silniejsze i starsze bachory posyłali do roboty przy segregacji nowych dostaw – mogły tam capnąć coś cennego, albo, równie dobrze, zaliczyć nóż między żebra. Że każdego dnia mogła zginąć pod zwałami śmieci, bo drony opróżniały kontenery jak leci i w dupie miały, czy jakiś dzieciak nie znalazł się akurat na linii zrzutu. Że całe jej życie to jedno wielkie gówno i nie rozumiem, jak może ją jeszcze cokolwiek w tym syfie cieszyć?
Tylko co z tego. Saszka nie znała innego życia.
Zaciągnąłem się i nosem wypuściłem chmurę dymu. Buzia dziewczynki pojaśniała jeszcze bardziej, a z ust wyrwał się nawet cichy chichot. Rozśmieszyłem ją, to dobry powód, aby się jednak dzisiaj nie zabijać. Dwa do dwóch.
– Muse iść. Dobrego dnia, panie Dżon!
Kiwnąłem jej głową.
– Uważaj tam na siebie, Saszka – dodałem zbyt cicho, aby mogła mnie usłyszeć.
*
Gdy wróciłem na taras z gorącą patelnią pełną skwierczącego bekonu i jajek, odruchowo sprawdziłem dwie rzeczy. Czy karabin leży tam, gdzie powinien i czy Saszka nadal tam jest.
Dobrą chwilę zajęło mi odszukanie pokracznej sylwetki.
– Nie idź tam, Saszka. Wiesz, że to zły pomysł – powiedziałem na głos, ignorując tłuszcz skapujący mi na palce. Nie odrywałem oczu od lornetki.
Wtedy je dostrzegłem. Złomopełzacze. Nikt nie wiedział, czy to jeszcze zwierzęta, czy też Śmiecisko wyhodowało nową formę życia na swoim zagrzybiałym łonie. Raczej nikt nie zamierzał tego sprawdzać, a już z całą pewnością nie ja.
Na Saszkę wyskoczyły aż trzy. Trzy wielkie gluty, których ciała stanowiły resztki śmieci posklejane dziwną, zgniłą mazią. Nie miały paszczy ani zębów. Pewnie nawet oczu. Ale gdy dopadały swoją ofiarę, ich lepkie ciało najpierw zaciskało się na nogach i je unieruchamiało. Później nieznośnie powoli pełzło w górę, do kolan. A nieszczęśnicy, których dopadły, darli się wniebogłosy, choć nigdy nie wiedziałem, czy to z bólu, czy porażała ich świadomości tego, że są pożerani żywcem. Wrzaski zwykle cichły dopiero wtedy, gdy pokraczny glut sięgał twarzy.
Nie raz zastanawiałem się, czy potem godzinami trawiły nieszczęśnika. Wolałem jednak myśleć, że brak powietrza szybko wykańczał ofiarę.
– Uciekaj, mała – wyszeptałem, pochylając się do przodu. Zacisnąłem dłonie na lornetce, krew zadudniła mi w skroniach. Serce przyspieszyło.
To nie mój zasrany interes. Żarcie mi stygnie, niby szkoda dzieciaka, ale wiele takich skończyło w pyskach złomopełzaczy. Nie chcę przecież tego oglądać. Nie Saszkę.
Odsunąłem lornetkę i zanurzyłem widelec w jajku.
Ależ mi się trzęsły łapy. Muszę przystopować z piciem, bo niedługo nawet dupy sobie nie podetrę. Masz ci los, biednemu zawsze wiatr w oczy. Kolejny powód do listy, aby się jednak dzisiaj zabić. Trzy do dwóch.
Cztery. Śmierć Saszki to cztery.
Drżące dłonie zacisnąłem na oparciu krzesła. Wmawiałem sobie, że wcale nie interesuje mnie to, co stało się z drobną, samotną dziewczynką na wysypisku. Jej starzy pewnie nawet nie zauważą, że zniknęła.
Ale ja zauważę. Kurwa.
Zerwałem się i podniosłem lornetkę. Przez chwilę gorączkowo wodziłem wzrokiem po śmieciowych pagórkach. Jest. Biedna Saszka… żyje?!
Jakimś cudem wspięła się na ustawione jeden na drugim trupy starych samochodów. Chwyciła kawałek rury i zaczęła odpędzać złomopełzacze. Te, choć bardzo chciały, nie potrafiły się wspinać, krążyły więc wokół niej niczym wygłodniałe psy.
– Muszę się napić – powiedziałem na głos. Zębami wyrwałem korek z butelki i wziąłem solidny łyk. Westchnąłem.
Saszka żyje, ale jak długo? Złomopełzacze nie odpuszczą tak łatwo.
Zerknąłem na broń. Zostało mi zaledwie kilka nabojów, a jakieś chujki regularnie próbują się do mnie dobrać i tylko śrut w zadzie ich przepędza.
Powinienem jej pomóc? Pewnie tak.
Ale czy faktycznie to zrobię? Za chuja pana nie. To nie mój dzieciak, nie mój problem. Zebrało mi się na jakieś sentymenty na starość. Przecież ja nigdy smarków nie lubiłem, ba, nawet swojego mieć nie chciałem. Wtedy, w innym, lepszym życiu.
Znów spojrzałem przez lornetkę.
Jednak Saszka nie była taka znowu głupia. Zamysł miała dobry, ale gorzej z wykonaniem. Wspięła się po wieży z aut, ale weszła zdecydowanie zbyt wysoko. Chybotliwa konstrukcja zaczęła się niebezpiecznie trząść pod jej ciężarem. Dziewczynka też to zauważyła i próbowała się cofnąć, ale wtedy coś huknęło i mimo odległości hałas dotarł nawet do mojej meliny.
Przez kilka długich uderzeń serca nic się nie działo.
A wtedy wieża zachwiała się po raz ostatni i runęła. Znowu huknęło. Zgrzytnęło. Zadudniło. Ziemia zapadła się, tworząc ogromny lej. Lej, który zaczął ssać. Niczym odkurzacz zasysał wszystko, co stanęło na jego drodze. Wessał też małą Saszkę.
Cofnąłem się. Sięgnąłem do tyłu, próbując wymacać fotel, ale trafiłem tylko na pustkę. Opadłem tyłkiem na twardą blachę.
– Saszka…
Przed oczami stanęła mi mała dziewczynka, która jeżeli miała szczęście, zginęła od razu. Być może zmiażdżył ją jakiś wrak. Albo pralka, taka z drzwiczkami trzymającymi się na jednym, ostatnim zawiasie. Chwyciłem się nadziei, że nie utknęła gdzieś głęboko pod śmieciami, w pułpace, unieruchomiona, ranna, ale nadal żywa. W duszącej ciemności, w której lada moment miało zabraknąć jej powietrza. Że mimo palenia w płucach, połamanymi paznokciami nie drapie blachy w rozpaczliwej próbie wydostania się.
W amoku sięgnąłem po butelkę i znów zacząłem pić. Płyn lał mi się po brodzie, spływał na brudną koszulę, kapał na nogi. Mimo to piłem i piłem, jakby od tego zależało moje życie. Szybciej, szybciej. Ogłupić się, znieczulić, zanim dotrze do mnie, że tam daleko, głęboko pod zwałami złomu leży drobne ciałko jedynej istoty, która czasen zamieniała ze mną kilka słów. Która znała moje imię, choć szalenie kaleczyła jego wymowę. Dziewczynki o orzechowych oczach.
Walnąłem pięścią w podłogę I jeszcze raz.
– Do diabła – wyszeptałem.
A może tym razem też się jej poszczęściło?
Podniosłem się nieznośnie powoli. Zesztywniałe palce odmówiły współpracy i lornetka wyślizgiwała się z moich dłoni. Sapnąłem. W końcu się udało. Spojrzałem.
Śmiecisko było jednak spokojne. I martwe.
Cztery do dwóch – cztery powody za tym, aby się dzisiaj zabić, a tylko dwa przeciw.
Opadłem na krzesło, które zaskrzypiało pod moim ciężarem i z trudem odpaliłem papierosa.
Kończyłem trzeciego z rzędu, gdy usłyszałem znajomy szum. Dron zrzucił paczkę tuż pod moje stopy i odleciał. Przez chwilę tępo się w nią wpatrywałem. Zamiast zwykłym, szarym papierem z recyklingu, tym razem pudełko było obklejone tym ładną, czerwoną papeterią. Pochyliłem się. Głośny rechot wyrwał się z moich ust. Walnąłem otwartą dłonią w kolano.
Zaje-kurwa-biście.
Szkarłatny papier ozdabiały drobne bałwanki, bałwanki w prochowcu i z rewolwerem. Najnowszy szyk mody zza oceanu. Stąd zlecenie Saszki. W końcu kolekcjonerzy uwielbiali przedwojenne zabawki, które można było odkopać gdzieś spod zwałów śmieci.
Z kieszeni wyjąłem scyzoryk i delikatnie rozpakowałem paczkę. Ją samą pchnąłem w kąt, ale zdobiony papier rozprostowałem i ostrożnie złożyłem na pół. Komuś go przecież obiecałem. Ręce znów zaczęły mi drżeć, przycisnąłem papeterię z bałwankami do czoła.
Nie dotrzymałem obietnicy. Nie dałem go Saszce. Nim zorientowałem się, co robię, palce wbiły się w papier i go zmięły. Przez chwilę gapiłem się w dziury. Zawyłem, zmiąłem go jeszcze bardziej, w kulkę, i wziąłem zamach. Miał polecieć dużo dalej. Niech to szlag. Teraz tam leżał, czerwony podarty papier, odcinający się na tle złomu. I nadal widziałem te małe, zasrane bałwanki.
Będą na mnie patrzeć. Codziennie. Dzień w dzień. I przypominać o małej dziewczynce. Będą się ze mnie nabijać.
Czekaj, przecież miałem się dzisiaj zabić.
Mój wzrok padł na paczkę. Nie musiałem jej otwierać, aby wiedzieć, co jest w środku. Fajki. Whisky z okazji świąt. Próżniowo zapakowany hamburger. To aż trzy powody, aby się jednak dzisiaj nie zabijać.
Pięć do czterech.
W końcu jutro też jest dzień. Jutro też mogę się zabić. Bo w sumie, tak przed świętami? Może jutro liczba powodów za strzeleniem sobie w ryj przeważy te przeciwko. Może…