Twardyż to zakon, ciężka na mnie cela,
Do śmierci smutku za trzy dni wesela.
Wacław Potocki “Maszkarada nowożeńce”
Arseniusz wstrzymał konia. Drogę zastąpiła mu osobliwa postać. Giął się przed nim w pas pokraczny, odziany w łachmany garbus, którego oblicze skrywała drewniana, czarna maska.
– Paniczu jaśnie wielmożny, wspomóżta groszem niemowę! – zaskowytał żebrak.
– Zaliś ty owym niemową? – zdumiał się szlachcic.
– Tak jest, jaśnie paniczu.
Arseniusz zmarszczył czoło.
– Czemuż tedy mi odpowiadasz?
– Bełby ze mnie łotr bez wychowania, gdybem tak dostojnemu panu nie odpowiedał – rzekł garbus, lecz zaraz, jakby zreflektowawszy się, skłonił się jeszcze niżej. – Możema i nie jest niemowa, ale chromego bez ochyby jaśnie panicz wspomoże.
– Toć przecie w skok przed mego konia wbiegłeś!
– A ślepca? – Czoło żebraka już niemal dotykało ziemi.
– Po coś sobie ostawił w maszkarze szpary na oczy, skoroś ślepy?
– Ach, wasza wielmożność! Poratujta choć najgorszego z żebraków! – zawołał z płaczem garbus.
Szlachcic rozśmiał się i sięgnął do sakwy.
– Dalibóg, zaiste najnędzniejszyś z nędzarzy, skoroś nawet profesji żebraka nie zdołał opanować. – Niespodziewanie uśmiech ustąpił miejsca zasępieniu. – Nie chciałbyś przyjąć służby u mnie?
– Służby?! – wrzasnął garbus, jakby ujrzał upiora. – A w czymże przysłużwa się tak wielkiemu panu?
Arseniusz westchnął.
– Snadź przeznaczyła nam Fortuna spotkać się na tym gościńcu, pasujemy do siebie, jako dwie krople wody. Wiedz bowiem, żem jest równym tobie, a może to być, że nawet większym nędzarzem.
Żebrak aż podskoczył.
– Co też jegomość powieda?
– Tak jest. Cóż nędzniejszego jest od nieumiejącego żebrać żebraka, jeślić nie człek, który, lubo młody, zdrowy i bene natus, przegrywa w konkurach ze starcem, schorzałym, a nadto łykiem, niedawno ledwie na szlachcica farbowanym. O ja nieszczęsny! – Po jego policzku spłynęła łza.
Garbus ukląkł i przycisnął usta do strzemienia szlachcica.
– O panie! – zawołał. – Za to, żeś mnie okazał litość, ja, wierę, wszytko, co w mocy mej, uczyniewa, coby ową panienkę temu podlecowi dla jegomości odbić.
Arseniusz uśmiechnął się smutno.
– Wstań. Jak cię zowią?
– Jakub, mój jegomość.
– Przyjmuję tedy twą służbę, Jakubie. Czas nam teraz do dworu, gdzie mieszka cna Aurelia, ta, do której wzdycha me serce. Pierwej wszak do wsi zajedziem, aby choć świtkę dla cię nabyć. Nie godzi się, aby sługa mój w łachmanach chodził.
– Dziękujewa, jasny paniczu.
***
Arseniusz udał się na pokoje, ostawując Jakuba w głównej izbie dworu. Zbliżała się pora obiadu, toteż stół zastawiano jadłem. Świeżo upieczony sługa na ten widok posłyszał, jak burczy mu w brzuchu. W skok podbiegł do bocznego stolika, zastawionego wetami dla ludzi nikczemnego stanu, i chwycił łyżkę z kaszą. Nim wszakoż zdołał unieść ją do ust, uczuł bolesne uderzenie na garbie.
– Z drogi! – zagrzmiał za jego plecami tubalny głos.
Jakub obrócił się. Ujrzał człeka postawnego, o twardych, drapieżnych rysach i z dostojną, czarną jak smoła brodą, odzianego w strój cudzoziemskiego autoramentu. U pasa nosił rapier.
Nieznajomy uczynił krok, jakby chciał przejść mimo Jakuba, lecz nagle zatrzymał się i zmierzył sługę spojrzeniem, jakoby go dopiero w tej chwili zobaczył.
– A co to za pokraka? – mruknął, niczym do jakiej trzeciej osoby.
Garbus skłonił się, zapominając, że wciąż trzyma łyżkę, tak że kasza rozsypała się po posadzce.
– Jakub, ichmość pana Arseniusza sługa.
Nieznajomy prychnął.
– Doprawdy, nisko upadł ów chłystek, skoro takowe monstra na ciury bierze. Ale czemuż się dziwować, przecie niełacno pod chudą świnią o tłuste prosię. – Zarechotał. – Znaczy to wszakże, iż przestrzec muszę mojego pana, by mieszka pilno strzegł. Skoroć twój pryncypał tak cienko przędzie, to pewnikiem już go nawet na cienkusza nie stać. A, jako mądrzy ludzie powiadają, kto gachem po winie, po piwie złodziejem!
Słuchając tej perory, Jakub wybałuszył oczy i rozwarł szeroko gębę, jakby nie do końca rozumiał. To przecież pojął, iż nieznajomy śmie sobie z jego pana dworować. Poruszony do żywego postanowił wnet pomścić tę potwarz. Z braku lepszego oręża porwał leżący przy piecu pogrzebacz.
Nieznajomy uśmiechnął się z pogardą, a dłoń jego niedostrzegalnie zsunęła się ku rękojeści rapiera. Atoli gdy Jakub już miał się rzucić z bojowym okrzykiem na nieprzyjaciela, na jego ramię opadła ciężka dłoń.
– Pax, pax! – zawołał ktoś za plecami sługi.
Między adwersarzy wdarł się mąż w brunatnym habicie karmelity. Barczysty ów człowiek, z włosami przyprószonymi siwizną i poznaczonym bliznami obliczem, więcej zaprawionego w bojach weterana niźli mnicha przypominał. Zgromił wzrokiem nieznajomego, po czym zwrócił się z dobrotliwym, acz niewolnym od politowania, uśmiechem ku Jakubowi.
– Obróć kord swój na miejsce jego, albowiem wszyscy, którzy miecz biorą, mieczem giną – nakazał słowami Pisma, unosząc władczo dłoń.
Jakub skulił się i rzucił precz pogrzebacz, jakby się nim oparzył.
– Nadto, niebożątko, bacz, komu w paradę wchodzisz – ciągnął zakonnik. – Bo słusznie powiada Eklezjastyk: „daleko bądź od człowieka, który ma moc cię zabić". A wiedz, że imć Kłopotek mianem swym na manowiec zwodzi, bo snadnie wielkich kłopotów może swym nieprzyjaciołom napytać. Szermierz to kacerny. I choć nie równać mu się ze mną, dawniej najpierwszym rębajłą pośród elearów, to ciebie łacno by pochlastał jako prosię.
Kłopotek żachnął się.
– Takiś, ojczulku, pewien, że byś mi zdzierżył? A może teraz się popróbujem? – Wysunął kęs ostrza z pochwy.
Zakonnik cofnął się krok i skulił, jakoby przestraszony groźbą. Wraz jednak wyprostował się i przeżegnał zamaszyście.
– In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Kiedym jeszcze miast habitu kontusz nosił, nieraz widywałem kapłanów, którzy bez strachu pod ogniem najsroższych kartaczy ostatnią pociechę dogorywającym nieśli. Niektórzy też modlitwą swą odbijali wraże kule, tak że samemu nieprzyjacielowi szkodę czyniły. Atoli żaden nie podejmował oręża. Bo krzyż i różaniec, nie zimna stal, bronią są naszego stanu!
– Spokój, spokój! – rozległ się nowy głos.
Do izby wkroczył mężczyzna w zdobnym kontuszu okrywającym dorodną tuszę.
– Cóż to za spór? – zapytał. – Wnet go rozsądzę!
– Kościół w mej osobie juże rozstrzygnął! – zagrzmiał karmelita.
– Nie, wielebny ojcze – zaoponował nowoprzybyły. – Tym razem, lubo Roma locuta, to causa nie finita. Widzę żeś sam się w spór wmieszał. A przecież nemo est, powiadam, iudex in propria causa, ot co! Ja zaś, jako nie jeno gospodarz tego domu, ale i sędzia, głosami mej braci szlachty obrany, aż nadto mam tytułów, by sądy nad wami sprawować.
– Słuchajcie zatem… – zaczął zakonnik.
– Wstrzymajcie wodze, drogi księże! – przerwał sędzia. – Wprawdzie prior tempore, potior iure, aleć tuszę, iże żadnej ze stron nie ubliży, jeśli przed rozprawą brzuchy napełnimy. Proszę wszystkich do stołu!
– Mnie tyż? – wyrwało się Jakubowi.
Sędzia spojrzał nań zdumiony, jakby dopiero go spostrzegł.
– Ach, tyś jest ten nowy posługacz naszego kochasia, Arseniusza? A proszę, proszę. Accesio cedit principali, sługa winien więc dzielić los swego pana.
Do stołu dosiadło się jeszcze troje ludzi. Po jednej stronie samotny i przygnębiony Arseniusz wbijał smętny wzrok w półmisek. Przy drugim końcu siedział człek już niemłody, o wychudłej, ogorzałej twarzy i kędzierzawej brodzie. Obok niego przycupnęło stworzenie, na widok którego Jakub omal się nie potknął. Była to panna o włosach złocistych, niby len, i ekstraordynaryjnie nadobnym, lubo chorobliwie bladym, licu. Odziana była w suknię z tureckich musułbasów, wpleciona zaś we włosy jedwabna wstążka dodawała jej jeszcze uroku. Ku zdumieniu Jakuba, dziewczę wpatrywało się w mówiącego do niej starca jak w obraz, tak że nawet nie zauważyła pozostałych gości.
Obiad upłynął bez szczególnych trafunków. Jakub posługiwał swemu panu, Kłopotek zaś okazał się rękodajnym na respekcie u ogorzałego starca, imć Pantelejmona. Obaj wkrótce po posiłku opuścili izbę.
Sędzia ożywił się nagle i jął popatrywać to na Arseniusza, to na panienkę, podkręcając przy tym wąsa.
– A co, córuchna, rzeknij no, kto ci się więcej udał, jegomość pan Pantelejmon czy nasz kochaś, Arseniuszek? – przemówił wreszcie.
Dziewczyna pokraśniała.
– Panie ojcze, po cóż pytacie, skoro znacie odpowiedź?
– Dobry jurysta nigdy nie indaguje, jeżeli z góry nie zna responsu! – odrzekł sędzia, uśmiechając się przy tym filuternie, jakby wielce kontent z własnego dowcipu.
Panienka, która musiała być ową nieprzystępną Aurelią, o której wspominał Jakubowi jego pan, powstała.
– Panie ojcze, wiecie, że szacunkiem wielkim darzę pana Arseniusza. Lecz to jegomość pan Pantelejmon zdobył me serce i niepodzielnie nim włada. – To rzekłszy, dygnęła i, szeleszcząc suknią, opuściła izbę.
Arseniusz ukrył twarz w dłoniach.
– Nie frasuj się tak, kochasiu – zawołał doń sędzia wesoło. – Wszak genus perire non potest! Znajdziesz sobie inszą zacną niewiastę, którą będziesz mógł diligere ex toto corde, et in tota anima, ot co!
– Takiej nie znajdę nigdzie – wyszeptał młody szlachcic.
Sędzia pokręcił głową.
– Nadto się widzę, asan, turbujesz. Chodź, napijem się petercymentu, a wraz ci białogłowskie kabały ze łba wyparują. – Wstał. – Ojcze, dołączysz do nas?
Wybudzony z drzemki kapłan żachnął się.
– Nie, do kroćset! Nie mieszaj mnie, panie sędzio, między swoje trunki. Ileż to razy mam powtarzać! Gdyśmy z panem Lisowskim nad Lodowate Morze w czas dymitrowych wypraw dotarli, to lubo uszy i nosy odpadały, a nawet ślepia wyłaziły nam z oczodołów od mrozu, żaden gorzałki nawet nie powąchał! Albowiem prawdziwy wojennik jeno krwią swych wrogów upijać się może! – To mówiąc, wyszedł z izby.
Jakub ostał sam. Nie omieszkał skorzystać z tego, że jego pan, snadź dotknięty złym apetytem, jeno skubnął przeznaczony mu kawałek pieczeni. Sługa podniósł udziec i jął ogryzać go, rozmyślając.
– Żebyż taki janiół kocheł takiego starego capa – mruknął do siebie. – Cosik tu mi cuchnie.
Doszedł do konkluzyi, iże jedyną drogą wspomożenia swego pana jest rozwikłanie zagadki osobliwej miłości. Ruszył więc śladem Pantelejmona i Kłopotka.
Korytarz doprowadził go do lekko uchylonych drzwi, za którymi krył się pewnikiem jeden z gościnnych alkierzy. Posłyszawszy głosy, Jakub przystanął i jął pilnie słuchać, przeżuwając przy tym zimną już wołowinę.
– Ot i jest – mówił Pantelejmon. – Róża, hm, hm. Wieleć mnie już kosztuje ta impreza, ale dopnę swego!
– Złotą wędą ryby łowić – mruknął Kłopotek.
– Brednie! Dla takiej buźki warto i dwakroć tyle zapłacić.
– Juści. Maszli się wiesić, na słusznym wieś drzewie.
– Nie pozwalaj sobie! – skarcił sługę szlachcic. – Zanieś to mej bogdance. Uprzedni podarek nie stracił uroku, aleć trza sprawy przynaglić. Z tym kwiatem… – Zachichotał. – Dość rzec, że pominiem zrękowiny.
– Czy jeno aby temu urokowi i ojczulek się podda?
– Na ojczulka nie trzeba zaklęć, starczy brzęk dukatów, aby go oczarować. Jako zresztą i ciebie, Kłopotku. No, idź już.
Jakub wycofał się rakiem, po czym popędził do izby swego pana, prędko, jakoby go ścigała czereda biesów. Szczęściem szlachcic wrócił już i leżał na łóżku, snadź niezbyt kontent z sędziowskiego petercymentu.
– Jegomość, jegomość! – zawołał sługa, wpadłszy do izby, jak granat wpada do okopu. – Dajta talara alboli dwa!
– A na cóż ci one?
– Na kwiaty!
– Dla kogo?
Jakub podskoczył zniecierpliwiony.
– Dla panienki, a kogo inszego?
– Dla Boga, a po co? I skąd tu dostaniesz bukiet? – Mimo pytań, Arseniusz sięgnął do sakiewki.
– Nie pytajta, panie. Czasu ni ma. Jeśli chceta jej ręki, nie zwlekajta.
– Oszalałeś, a i jam się chyba szaleju opił. Ale też tylko szaleństwo mi ostało. Masz. – Rzucił słudze monety.
– Dziękujewa jegomości!
Jakub zgiął się pokracznie, po czym wybiegł z izby.
*
Niewieścia czeladź nie chciała puścić go do panienki, lecz zdołał nieomalże siłą przebić się przez ten zastęp cerberów. Zastał Aurelię w głębokim zamyśleniu, wpatrzoną w trzymany przez nią kwiat róży.
Skłonił się.
– Jaśnie wielmożna panienko, jegomość pan Arseniusz przeseła ukłony.
Dziewczyna nie drgnęła. Jakub dwakroć musiał powtórzyć swój wywód. Wreszcie zwróciła ku niemu zaskoczone oczy, jakby wybudził ją z miłego snu.
– Pan mój przeseła te kwiaty. Aleć czego w niech brak. – Zbliżył się i bez ceremonii wyjął różę z dłoni panny.
Zamierzał dołączyć ją do bukietu. Ledwo jednak dotknął kwiatu, ten uwiądł w oczach. Jakub sapnął ze zdumienia.
Panienka otrząsnęła się, jakoby teraz dopiero się w pełni rozbudziła. Jej oczy nabrały żywej barwy.
– Ojej, ile kwiatów! – zawołała.
Odetchnęła.
– Ach, jak one niebiańsko pachną! – Uśmiechnęła się do Jakuba. – Powiedz swemu panu, iżem wielce wdzięczna za jego podarek. Powiedz mu… – Zawahała się. – Powiedz, że lubo nie jest w mej mocy oddać mu me serce, będę mu zawsze wierną przyjaciółką.
Jakub skłonił się ponownie i powrócił na korytarz.
Szedł, mamrocząc do siebie.
– Ki czort? Żeby jedną, nędzną różę nad taki bukiet przedłożeła. Taki bukiet!
Idąc tak, wpadł nagle na Kłopotka.
Obaj wywrócili się. Rękodajny zaklął siarczyście. Jakub, lubo boleśnie obity, podniósł się pierwszy. Spostrzegł, że Kłopotek upuścił niezmiernie grubą, oprawną w skórę księgę. Ta otworzyła się. Jakub nie posiadł wprawdzie sztuki czytania, aleć nie miał wątpliwości, iż tak osobliwych znaków nie widział nigdy wcześniej. Porwany ciekawością podszedł do księgi. Po chwili wszakże zreflektował się, zamknął ją i podniósł, aby oddać Kłopotkowi.
Ledwie atoli uchwycił wolumin, ten zadrżał w jego dłoniach. Jakub odwrócił się, aby czym prędzej pozbyć się niesfornej księgi, lecz nie zdążył. Księga nagle wybuchła z hukiem, niby rozsadzona armata, przemieniając się w chmurę dymu. Obaj słudzy znów upadli, zanosząc się kaszlem od kurzawy.
– Do kaduka! – wrzasnął Kłopotek. – Coś ty uczynił, pokrako!
Jakub padł na kolana i rozbeczał się.
– Ja ni wim – zachlipał. – Ja chciełwa ino ją wam oddać.
Kłopotek westchnął.
– Bogdaj cię zabito – warknął. – Żebyś nie był tak głupi, słusznie byłoby dać cię katu, byś po śmierci sroki pasł.
Rozejrzał się po korytarzu.
– Ani słowa o tym, co tu zaszło! – nakazał, zwracając się znów do Jakuba. – Zrozumiano?
– Zro… zrozumiano – odparł garbus, wciąż zanosząc się płaczem.
Kłopotek jął chodzić w tę i z powrotem, ważąc racje, trapiony snadź niepokojem.
– Źle wyszło przez tego głupca, aleć sprawa jeszcze nie stracona – wymruczał do siebie, nie zważając więcej na Jakuba. – Cóż, nie powiodą kary woły nie do pary, a zły koń i z góry nie pociągnie. Dosyć zaklęć. Czas podziałać po mojemu. – Klepnął się po rapierze i ruszył do pokojów Aurelii.
Słysząc te słowa, Jakub aż zadrżał. Przestał chlipać i cichutko poczołgał się za Kłopotkiem. Ten wszedł do izby, jak do siebie, pozdrawiając panienkę jeno zdawkowym ukłonem.
– Mościa panno – przemówił rozkazującym tonem. – Mój pan prosi do siebie.
Aurelia zmarszczyła brwi, jakby z trudem próbowała zebrać myśli.
– Zawszem rada twemu panu, aleć jeśli pragnie mej kompanii, wolałabym, aby to on mnie odwiedził.
Widocznie zdumiony tym responsem Kłopotek przyjrzał się jej badawczo, pewnikiem szukając wzrokiem czarnoksięskiego kwiatu. Nie odnalazłszy go, skrzywił się. Wraz jednak odzyskał kontenans.
– Panienka wybaczy, ale pan mój słabuje. Obiad mu, zdawa się, zaszkodził. Widok panienki wielce by go pocieszył. – Mówiąc to, zbliżył się do Aurelii i delikatnie, acz stanowczo, uchwycił ją za ramiona i podniósł z siedzenia.
– Dobrze, pójdę – rzekła panna, ulegając nagle życzeniu rękodajnego.
Jakub uczuł, że stoi oto przed ostatnią okazyją. Wybranka jego pana zmierzała ślepo, jakby masłokiem odurzona, ku granicy, zza której nie było powrotu. Niczym wódz, który widząc chwianie się szyków swych wojsk, rozważa, w który punkt poprowadzić szarżę ostatnich odwodów, Jakub jął myśleć, jakim fortelem powstrzymać Kłopotka.
Jedyną szansę widział w rozwianiu uroku, w którego jarzmie tkwiła Aurelia. By tego dopiąć, musiał podciąć korzenie czaru. Przyjrzał się pannie. Owym korzeniem musiał być ów podarunek, o którym wspomniał Pantelejmon. Cóż to mogło być? Wzrok Jakuba padł na jedwabną wstążkę, wplecioną we włosy dziewczęcia. Tak, na tym ślepym strzale musiał zawisnąć, jak goły na ostatnim zyzie.
Wskoczył do izby i padł przed niewiastą na kolana.
– O, panienko! – zawołał. – Jegomość mój pan w pilnej sprawie musi opuścieć dwór. Chcieł wszak prosieć panienkę o podarek na pamiątkę. Tę wstążkę, aby przypomineła mu o waszej przyjaźni.
Aurelia otworzyła usta, lecz nie przemówiła, jakby niepewna, co się wokół niej dzieje. Kłopotek zmarszczył brwi. Nim jednak którekolwiek z nich zdołało cokolwiek uczynić, Jakub poderwał się i sam ucapił wstążkę. Łacno wyplątała się ona z włosów niewiasty. Ledwo atoli garbus uniósł ją tryumfalnie, jedwab zajął się ogniem. Jakub wypuścił kawałek materiału z krzykiem. Po chwili nie było już śladu po ozdobie. Wstążka spłonęła niby sucha trzaska.
W tym momencie panienka odmieniła się, jakoby za dotknięciem czarnoksięskiej różdżki. Jej policzki zarumieniły się, płeć nabrała koloru, a oczy żywości.
– Ejże, chłopie, gdzież ty mnie ciągniesz? – zawołała, próbując wyswobodzić się z uścisku Kłopotka.
Sługa spochmurniał, patrząc na Jakuba.
– Od razu winienem poznać, żeć taki garbus musi być czartowskim posłańcem. Tfu! – Zwrócił się do Aurelii – Aleć choćby tu cała chorągiew szatanów stanęła, nie umkniesz Kłopotkowi, moja panno. Wżdy być kozie na wozie, choćli się jej odwlecze!
Pociągnął ją ku sobie. Wtedy jednak, niby kula z armaty wystrzelona, uderzył weń Jakub. Kłopotek, zupełnie się tego nie spodziewający, stracił równowagę. Aurelia zdołała się wyrwać.
– Prędko, panienko! – Garbus uchwycił jej rękę i pociągnął za sobą.
Mimo kalectwa, Jakub biegł wcale prędko. Zdołali też wysforować się nieco przed goniącego. Gdy wpadli do głównej izby, napotkali karmelitę, grzejącego się przy ogniu.
– Oćcze, pomóżta! – zawołał Jakub. – Kłopotek!
Mnich w lot pojął sytuację i, nie zadając zbędnych pytań, rozwarł podwoje potężnej szafy, stojącej podle ściany.
– Tu się ukryjcie – rzekł, wciskając do niej oboje uciekinierów. – Ja zatrzymam tego kacerza!
Jakub skulił się we wnętrzu armarium. Szczęściem, znajdował się akurat przed szparą, przez którą mógł obserwować przebieg zdarzeń. Izbę ogarniał już wieczorny półmrok, rozświetlany jeno przez dogasający ogień kominka. Za oknami wzmagał się wicher, zwiastun nadciągającej burzy.
Zaledwie Jakub z panną zniknęli w trzewiach szafy, do izby wpadł Kłopotek. Sądząc, że jego zwierzyna pomknęła dalej, puścił się za nią, lecz szlak przecięła mu potężna postać zakonnika.
– Z drogi, klecho! – krzyknął myśliwy.
– To ty ustąp ze swej drogi, pachołku diabelski! – zagrzmiał kapłan. – Idź stąd precz, rajfurze, i pokutuj za grzechy, bo inaczej niechybnie cię zawiodą do piekła.
– Nie praw mi tu kazań, księżulu, i mów, dokąd pobiegła ta para gołąbeczków, albo mój rapier posmakuje twego świątobliwego sadła!
– Grozisz mi? Ha! – Karmelita wziął się pod boki. – Nie takichem pludraków pod Białą Górą krajał setkami na plasterki! Nie brakło tam majstrów sprawnie machających rożnami, a jam ich wszystkich na bigos posie…
– Jakaż szkoda, że teraz brak ci broni. – Kłopotek zaśmiał się. – Bo różańcem niewiele zwojujesz przeciw temu. – Dobył rapiera.
Zakonnik skulił się, jakby przestraszony groźbą prawdziwego pojedynku. Cofnął się pod kominek.
– Rejterujesz? Od razum wiedział, żeś mocny tylko w gębie, ojczulku. – Kłopotek podchodził doń z wolna. – Nie każden kąsa, kto wąsami trząsa.
Zadał cios. Wysmukłe ostrze pomknęło ku piersi kapłana niczym piorun. Lecz gdy przerażony Jakub zamknął oczy, nie chcąc widzieć koszmarnego finału, niespodziewanie rozległ się szczęk metalu uderzającego o metal. Potężna siła odepchnęła Kłopotka, tak że ten zatoczył się, niczym pijany wartownik. Mnich zaś wyprężył się jak struna, unosząc w dłoni pogrzebacz.
– Tym chcesz mnie pokonać? – Kłopotek zarechotał.
– Głupcze! – Blask błyskawicy oświetlił na chwilę poorane bliznami, wykrzywione w okrutnym grymasie oblicze kapłana. – Nie oręż zwycięża, jeno dłoń szermierza. A przysięgam ci, że tej broni sam Michał Archanioł mógłby mi pozazdrościć.
Rozległ się grzmot.
Obaj fechmistrze starli się w straszliwym pojedynku. Kłopotek tentował ugodzić wroga, prześlizgując się ostrzem między jego paradami, niczym łasica pełznąca po ścianie kurnika, by wgryźć się w szyję ofiary. Karmelita odpierał te ataki, jednocześnie zadając potężne ciosy od góry, jak kowal, uderzający młotem o kowadło.
Obaj krążyli wokół siebie, raz zbliżając się, raz znów oddalając, niby w jakim szalonym tańcu. Rękodajny, dłuższą władając bronią, wyprowadzał raz po raz pchnięcia, to z wykroku, to z wypadu, starając się swym ostrzem złożyć na ciele wroga śmiertelny pocałunek. Lecz zakonnik, lubo potężnej postury, okazywał się zwinny niczym liszka. Unikami omijał jadowite sztychy, sam zaś odpowiadał to krótkimi cięciami z nadgarstka, które raz po raz dosięgały pludraka, obijając go, to uderzeniami na odlew, które Kłopotek z trudem zbijał na bok. Parokroć nawet, jakby drwiąc z przeciwnika, mnich odsłaniał się całkowicie, kręcąc nad głową potężnego młyńca. I choć Kłopotek nie zaniedbywał prób wyzyskania okazji, zawszeć chybiał, a wraz sam musiał się bronić przed cięciami padającymi nań, jak grom z jasnego nieba.
Jakub uczuł zimny pot na skórze. Był wdzięczny Niebiosom, że nie dozwoliły mu lekkomyślnie stanąć do boju z Kłopotkiem. Jednocześnie jednak, widząc hazardowną naturę karmelity, modlił się, aby nie został zaraz do pojedynku na nowo zmuszony.
Fortuna snadź nad nim czuwała. Po kilku zdrowaśkach szermierze zwarli się, wymieniając serię ciosów i replik. Rozległ się krzyk, a chwilę później brzęk stali. Kłopotek z szaleństwem w oczach spojrzał na puste dłonie. Następnie zaklął, cisnął wściekłym spojrzeniem w przeciwnika i, jakby tracąc rozum, rzucił się na niego. Zaraz jednak skulił się i prześlizgnął pod pogrzebaczem, tak jak chybiona kula omija swój cel, po czym pobiegł w kierunku sieni.
– Stój, poganinie! – Zakonnik odwrócił się. – Nie umykaj, a pokutuj! Pokutuj albo zgiń! – Pomknął za nim.
Jakub i Aurelia z ulgą wygramolili się z szafy.
– Dziękujwa Bogu, panienko – westchnął garbus. – Nic wam nie jest?
Nim dokończył pytanie, posłyszeli kroki. Po chwili do izby wszedł Pantelejmon. W jego oczach błyszczało szaleństwo.
– Moja Aurelio! Czemuż każesz mi tyle czekać na siebie?
Rzucił się na nią, niby wygłodniały wilk na jagnię.
*
Aurelia uczuła, że traci przytomność. Próbowała się wyrwać napastnikowi, ugryźć go nawet, ten jednak nie wypuszczał jej z żelaznego uchwytu. Biedny garbusek starał się przyjść jej w sukurs, lecz Pantelejmon odepchnął go brutalnie. Zdawało się, że szlachcica ogarnęła jakowaś dzika, zwierzęca siła. Obalił pannę na posadzkę i począł rozgarniać fałdy jej sukni.
– Długom na to czekał – szepnął, składając usta do pocałunku.
Aurelia szarpnęła się po raz ostatni. Ogarnęła ją rozpacz. Nikt już nie przyjdzie na pomoc, nikt nie salwuje jej od tego piekielnika. Odwróciła twarz i zamknęła oczy…
– Puść ją! – rozległ się nagle straszliwy głos.
Coś poderwało Pantelejmona, tak że musiał puścić niewiastę. Aurelia zamrugała. Zdało jej się, że widzi człeka w masce Jakuba, lecz prostego i wysokiego, niczym wyborowy, królewski drabant. Trzymał Pantelejmona za kołnierz niby niesforne kocię.
Postradałam rozum, pomyślała.
*
– Panienko, zbudźta się, juże po wszystkiem.
Otworzyła oczy. Ujrzała nad sobą drewnianą maskę i dwoje błękitnych, zmartwionych oczu. Podniosła się nieco. Pochylał się nad nią Jakub – niski, pokraczny garbus.
– Co? – wyjąkała. – Gdzie… – Głos uwiązł jej w gardle.
– Tam leży – Jakub machnięciem dłoni wskazał kąt izby. – Jużwa nie będzie szkodzieł. Nikomu.
Do oczu Aurelii napłynęły łzy.
– Dziękuję ci! – Przyłożyła dłoń do policzka Jakuba. Poczuła nagle, że chce, nie, musi, ujrzeć, co kryje się pod czarną, nieludzką maszkarą, pod którą ów biedak bez ustanku skrywał oblicze. – Proszę… zdejmij maskę.
Sługa odskoczył, jak oparzony.
– Nie, panienko, nie możeta!
Ten opór podsycił jednak jeno ciekawość Aurelii.
– Proszę! Chcę ujrzeć mego salwatora!
– Nie! Ja…
Przerażenie nieszczęśnika sprawiło, że jeszcze więcej miała ochotę płakać z litości nad nim. Zali naprawdę tak się obawiał, że wzgardzi ona człowiekiem, któren salwował ją od zguby, jeno przez cielesne defekty?
– Choćbyś nie wiem jak był szpetnym, chcę cię ujrzeć. – Zebrała resztkę sił, by doścignąć garbusa i zerwać mu maskę.
– Ach! – krzyknęła, padając znów na posadzkę.
Światło oślepiło ją. Od oblicza Jakuba bił taki blask, że z trudem mogła nań patrzeć. Garb zniknął. Stał nad nią prosty, postawny mąż w lśniącej łabędzią bielą tunice, o twarzy cudownej urody młodzieńca, otoczonej aureolą złocistych jak promienie słońca loków.
– Ach! – powtórzyła dziewczyna, oniemiała przez nieziemskie piękno stojącej przed nią postaci.
Istota, jeszcze niedawno zwąca siebie Jakubem, zbliżyła się do stojącego nad kominkiem ekscytarza.
– Niestety, nie zdołam dotrzymać kontraktu memu chlebodawcy – rzekł. – Atoli będzie to zarazem moja ostatnia dlań przysługa. Gdybyście, moja pani, zachowali oblicze me w pamięci, z trudem jeno moglibyście znosić widok zwykłych śmiertelników. – Uśmiechnął się. – Dziękuję wam, panienko, żeście litowali się nad biednym żebrakiem i nie skąpili mu uśmiechu. Pomnijcie, aby nigdy nie gardzić ubogim ni kalekim.
Lubo Aurelia nie rozumiała jego słów ni gestów, czuła, że chce od niej umknąć. Opuścić ją… na zawsze. Wyciągnęła rękę, aby chwycić choć skrawek jego szaty.
– Żegnaj, piękna pani – rzekł Jakub, po czym zakręcił wskazówkami zegara.
***
Ślubu państwu młodym udzielił nieustraszony karmelita. Nie omieszkał przy tym wspomnieć na kazaniu, aby wspólnie jak najwięcej żołnierzów zrodzili i wychowali dla Rzeczypospolitej. Na gody zajechano do dworu ojca Aurelii. Pan sędzia radosny był, jakoby go kto na tureckiego dzianeta posadził. Nie szczędził też wszystkim peror, w które dwakroć więcej niźli zwykle uczonych łacińskich sentencyj wtykał.
Jednocześnie atoli nie uchylał się od obowiązków gospodarza. Wiedząc, iże pięćdziesięciu gości sproszonych jest na wesele, jął ich pieczołowicie przed rozpoczęciem posiłku zliczać. Zdarzyło się też, że przysiadł do stołu nikomu nieznany dziad, któren przyszedł z gościńca. Był to żebrak garbaty, a nadto noszący drewnianą maskę, pewnikiem dla ukrycia nadzwyczajnej szpetoty oblicza. Gdy sędzia dotarł do niego, bez ceremonii zawołał:
– Precz do domu jeść, kochasiu, ot co!
Dziad niezmieszany odparł:
– Źleśta liczyli, wielmożny sędzio. Policzta jeszcze ino raz, a ode mnie pocznita, to i ja się zmieszczę.
Biesiadnicy wybuchnęli śmiechem. Sędzia poczerwieniał.
– Pozwólcie mu ostać, ojczulku – zawołała Aurelia. – Miłym będzie nam gościem.
Arseniusz gorąco poparł żonę.
Sędzia westchnął.
– Alterum non laedere… – mruknął i odszedł.
Dziad uniósł napełniony kielich.
– Niechwa Bóg błogosławi, panienko!