„Repa-byt wt-czw 15-20”
Anons tej treści umieszczałam regularnie w rubryce ogłoszeń drobnych ogólnopolskiej gazety. To wystarczało. Ludzie, którzy się zgłaszali, i tak w większości słyszeli o moich usługach od kogoś znajomego.
Czemu pracowałam jedynie od wtorku do czwartku? Pozostały czas poświęcałam wnukom, niewielkiemu ogródkowi i starym filmom.
W pewien majowy czwartek po śniadaniu wyszłam na spacer z moim psem – Elfem. Po drodze kupiłam pistacje dla Maćka, krem czekoladowy bez oleju palmowego dla Jagny i kilka owoców marakui. Kolejnego dnia spodziewałam się miłych gości. Jak zawsze zaraz po lekcjach.
Telefon komórkowy bzyczał, informując o nagranych wiadomościach.
Odsłuchałam. Jakaś Marta Oczkiewicz nagrała się siedmiokrotnie w ciągu ostatniej pół godziny.
Nie oddzwoniłam, ale przeczytałam wiadomość nadesłaną z tego samego numeru:
Proszę przyjechać jeszcze dzisiaj. Lekarz mówi, że mi się z czasem poprawi, ale boję się, że nie… Mój adres: Banacha 12/88. Można zaparkować przy aptece.
Odpisałam:
Będę za trzy godziny!
Spakowałam zestaw naprawczy, pięćdziesiątkę wódki morelowej, gaz pieprzowy i alarm osobisty. Nie chodziło nawet o to, że klientka mieszkała na nowym, słabo zagospodarowanym osiedlu. Po prostu zabezpieczałam się z zasady.
Pojechałam autobusem miejskim. Po pół godzinie byłam na miejscu. Mieszkanie znalazłam bez trudu. Na klatce schodowej przełożyłam gaz z plecaka do kieszeni kurtki. Klienci, generalnie, byli łagodnymi, przerażonymi ofiarami, ale zawsze mógł się trafić ktoś zdesperowany albo jakiś szaleniec.
Zadzwoniłam do drzwi. Przez kilka minut nikt nie odpowiedział i zastanawiałam się, czy ktoś nie zrobił mi głupiego żartu. Kiedy wreszcie drzwi się otworzyły, zobaczyłam w nich bardzo szczupłą, trzydziestoletnią kobietę o sięgających ramion, jasnorudych włosach. Gestem zaprosiła mnie do środka. Miała spierzchnięte, niemal białe wargi, a otoczone jasnymi rzęsami oczy zerkały niespokojnie na boki.
Zaprowadziła mnie do niewielkiego salonu.
– Napije się pani herbaty albo kawy? – spytała machinalnie.
Kiedy stanęła pod lampą, wyglądała jak rzeźba z błękitnawego alabastru.
– Tak, moja droga, poproszę o mocną herbatę, a jeśli masz cytrynę, to też chętnie skorzystam.
Miałam wrażenie, że powtarza sobie moją odpowiedź, podczas gdy małe stopy niosły ją do kuchni.
Usiadłam w szerokim, skórzanym fotelu i zaczęłam lustrować ściany. Dziewczyna chyba sporo podróżowała, obok kruchych pejzaży Mekongu wisiały malowane na jedwabiu astry.
Z Azją skojarzyła mi się również jaśminowa herbata, którą kobieta przyniosła na tacy z laki. Ujęłam dłońmi czarkę i zagaiłam:
– No, dobrze. Teraz może mi pani opowiedzieć wszystko. Na czym polega kłopot i czemu szukała pani mojej pomocy…
Bransoletki na wąskich nadgarstkach dzwoniły niepokojem. Marta siedziała w milczeniu, jakby zbierając myśli albo odwagę, żeby opowiedzieć swoją historię.
– Byłam w szpitalu… – zaczęła. – Mówiłam im, że ściana na mnie patrzy… Nie wiem, jak to ująć. Nie cała ściana, ale takie jakby oko – zachichotała nerwowo, odgarniając włosy z oczu.
Kiwnęłam głową, żeby ją zachęcić. Biedactwo! Jeśli opowiadałaś ludziom takie rewelacje z pewnością byłaś traktowana jak wariatka – pomyślałam.
– W którym pomieszczeniu znajduje się oko? – spytałam rzeczowo.
– Teraz to już nie są jedynie oczy – szepnęła konspiracyjnie, a potem relacjonowała: – Jedno, tam koło lusterka, i w łazience. To mnie mocno krępuje – zarumieniła się aż po włosy. – A w sypialni… – Bransoletki zadzwoniły głośniej.
– Spokojnie, proszę się nie śpieszyć… – Wpatrywałam się we wskazany punkt.
Ściana mrugnęła.
– Trudno mi o tym mówić! Lekarz… nie uwierzył. Podawał leki i nieustannie pytał, czy ściana przestała mnie podglądać. Czułam się jak idiotka!
– A co znajdę w sypialni?
– Różne rzeczy… – szepnęła. Jej oczy były niemal białe, zaciskała zęby, jakby coś ją bolało.
– Dziękuję za wyśmienitą herbatę, teraz mogę przystąpić do pracy.
Zabrałam torbę z przybornikiem i poszłyśmy do sypialni. Marta zatrzymała się, zaciskając palce na framudze drzwi. Z zielonkawej szczeliny w ścianie wysunęły się ostrożnie dwie chude, szczeciniaste nogi.
Uderzyłam jedną łańcuszkiem. Natychmiast zniknęła w szczelinie, która pokryła się glutem. Gdy uderzyłam w kolejną nogę, glut napęczniał jak balon i pękł, ze smrodliwym plasknięciem.
Właścicielka mieszkania wydawała się zawstydzona sytuacją. Wyjęłam z torby srebrne szydełko oraz dratwę i rozpoczęłam repasację. Sprawdzonym ściegiem chwytałam naruszone nici bytu. Kiedy zamknęłam dziurę, posmarowałam ślad maścią ochronną i zajęłam się oczami ścian.
Były niższym stopniem prucia bytu. Do naprawy takich uszkodzeń wystarczyło kilka sztychów szydełkiem.
Gdy skończyłam, zaproponowałam:
– Pospaceruj po mieszkaniu, złotko, i zobacz, czy czujesz się lepiej. Jeśli przypłynie niepokój, poszukamy kolejnych pęknięć.
– Pęknięć? – spytała zdumiona. Oczy jej zalśniły, a usta nabrały czerwonej barwy.
– Pęknięć bytu, które trzeba załatać. Chyba czujesz się lepiej?
– Tak… – Dotknęła skroni smukłymi palcami. – Zniknął ucisk i poczucie pustki w głowie.
No to rachu-ciachu…, pomyślałam.
W tej samej chwili drzwi w przedpokoju mlasnęły cicho i już wiedziałam, że zadowolenie było pochopne.
Do sypialni wtargnął facet wpisujący się idealnie w wizerunek latynoskiego kochanka. Umięśniony brunet, pachnący paczulą i brylantyną, prężył muskuły pod śnieżnobiałą żonobijką.
– Co to za wtargnięcie?! – ryknął basem. – Nikogo nie zapraszamy, nie potrzeba nam tu wścibskich starych bab! Ciebie, Martusia, zostawić na godzinkę, a już spraszasz do domu byle kogo!
Kobieta zbladła ponownie. Szeptała coś pod nosem, miętosząc między palcami rąbek hinduskiej sukni i zerkając niespokojnie na ścianę.
Wąskie, piwne oko zlustrowało wnętrze pomieszczenia i mrugnęło dwukrotnie.
– Paniusia wyjdzie po dobroci, czy pomóc? – Amant z telenoweli postąpił krok w moją stronę, zaciskając pięści.
– Nowohucki macho… – mruknęłam półgłosem.
– Czego? – huknął, popychając mnie na ścianę.
– Adrian, tak nie można! – pisnęła słabo Marta.
Odwrócił się do niej gwałtownie. Wykorzystując sposobną chwilę, sięgnęłam po sprzęt, którego nie powstydziłby się rzymski gladiator.
Skoczyłam, rzucając sieć wysoko.
Opadła, oplatając go ciasno metalowymi kółkami. Adrian spuchł jak ściskany gniotek, a potem obkurczył się raptownie. Wepchnęłam to, co zostało, do kamionkowego garnka.
Oczy Marty zdawały się wychodzić z orbit, cofała się w stronę drzwi.
– Już wszystko będzie dobrze – zapewniłam. – Obcy stale usiłują przenikać, ale przecież nie chcemy podzielić losu Atlantydy.
– Nie wierzę! – szepnęła.
Odstawiłam garnek na dywan, ujęłam dziewczynę pod ramiona i łagodnie posadziłam na łóżku.
– Nie musisz – odparłam spokojnie, kładąc dłoń na jej czole. – Weź gorącą kąpiel, wypij kieliszek morelówki i idź spać. Poszukaj sobie lepszego mężczyzny. Niech się tobą zaopiekuje!
Wiedziałam, że mnie posłucha.
Po powrocie do domu sama napiłam się morelówki i wysłałam wiadomość do centrali:
Oczko 345KE zlokalizowane i podniesione. Zlecenie zrealizowane bez problemów.