Po wejściu na orbitę okołoziemską i pozbyciu się zbędnego balastu w postaci pustych zbiorników po spalonym paliwie kosmiczny statek towarowy „Small Billy” przeszedł na napęd plazmowy. Pozostałą większość lotu na Marsa stanowił cykl powtarzających się czynności, z których kontrola wskaźników była najważniejsza. Autopilot od kilku dni działał bez zarzutu, jednak nigdy w stu procentach nie gwarantował osiągnięcia sukcesu. Przy tak znaczących odległościach, jak między planetami Układu Słonecznego, realne stawały się drobne rozbieżności w danych odczytywanych przez systemy statku. Ważne zatem było sprawdzanie poprawności aktualnego położenia względem prognoz i wcześniejszych wyliczeń co do zamierzonego celu oraz w miarę konieczności reagowanie.
Kapitan John Ridley z uporem maniaka co godzinę analizował zgodność odczytów. Kiedy tylko znajdował jakąś nieprawidłowość, wówczas uruchamiał zewnętrzne silniki kierunkowe rozmieszczone w różnych punktach poszycia statku, które wypychaną w próżnię plazmą korygowały lot. Także i tym razem sprawdził prawidłowość wyświetlanych na pulpicie danych. Po stwierdzeniu, że wszystko działa należycie, śmiało udał się do mesy na drobny posiłek – pomimo monotonii lotu w próżni, usiłował zachować ziemski cykl funkcjonowania organizmu. Według jego wyliczeń właśnie zbliżała się pora obiadu.
Spożywał wyłącznie suchy prowiant, a także pił płyny zawierające białko. W trakcie posiłku wyobrażał sobie, że je zupełnie inny pokarm – tłusty i niezdrowy, czyli taki, który z chęcią zjadłby w tym czasie, gdyby znajdował się na Ziemi. Tutaj było to niepożądane ze względu na brak grawitacji powodujący trudności w trawieniu i tak już ciężkostrawnych pokarmów. Zatopił zęby w sześciennej sprasowanej formie, która z wyglądu nie przypominała jedzenia.
– Znowu fast food, kapitanie? – zażartowała Susan Silver, pełniąca na pokładzie rolę drugiego pilota. – Co tym razem? Cheeseburger czy pizza? A może ociekający sosem kebab?
Kobieta siadła naprzeciwko ze swoją porcją prowiantu.
– Muszę cię rozczarować, Susan. Przeszedłem na dietę. Od dziś jem tylko zdrowe jedzenie, bez chemii – odpowiedział również żartem. Żuł dokładnie, wyobrażając sobie pożądane danie.
– Lepiej nie wiedzieć, co tam naprawdę pakują – stwierdziła po pierwszym ugryzieniu.
Od dłuższego czasu po umyśle Susan krążyło i nie dawało spokoju jedno ważne pytanie. Uznała, że to dobry moment, aby je zadać.
– Kapitanie? – przemówiła po chwili.
– Tak?
– Myślę, że najwyższa pora, aby porozmawiać o ładunku – rzuciła poważnie.
– Tutaj nie ma o czym rozmawiać – odparł, przełykając kęs.
– Myślę, że jednak jest. Co wieziemy? Szczerze.
– Dobrze wiesz, że to tajemnica. Również dla mnie. Temat ściśle tajny.
– Coś jednak pan chyba wie?
– Nie. Nic nie wiem. W zamian za podwójną stawkę podjęliśmy się transportu ponadplanowego ładunku X, bez zbędnych pytań. Jeśli mam być szczery to odpowiada mi to bardzo. Zdaje się, że wam też. Nie jest tak?
– Jest. Tyle tylko, że to jest dość dziwne. Sam lot na Marsa, paliwo potrzebne, aby wytworzyć odpowiednią energię, by wzbić nas na orbitę, kosztowało fortunę. A zatem coś, co transportujemy, musi mieć olbrzymią wartość, a jednocześnie nie jest to na tyle ciężkie, aby tego nie dźwignąć podczas standardowego startu.
– Oficerze, wykonajmy zadanie bez zadawania niepotrzebnych pytań. Jak do tej pory szło to nam dobrze. Niech więc tak pozostanie. Rozumiemy się?
– To nie może być złoto. Złoto jest zbyt ciężkie – drążyła temat, nie zważając na wcześniejsze słowa kapitana.
– Oficerze! – w końcu podniósł głos z zamiarem definitywnego ucięcia wątku.
Zamilkła.
Kapitan westchnął i postanowił nie kontynuować rozmowy. Przeszło mu przez myśl, że Susan oczywiście ma rację i naturalne jest to, aby kapitan zainteresował się ładunkiem. Pochodził jednak od legalnego dostawcy, który płacił słono, więc uznał, że w drodze wyjątku przymknie oko na ten aspekt umowy.
– A nie korci pana, żeby sprawdzić? – nie dawała za wygraną.
Kapitan chrząknął całkowicie zaskoczony tym powrotem do tematu. Sądził, że wyraził się dość jasno. Zaczął kasłać. O mały włos by się udławił. Gdy złapał oddech, odpowiedział najspokojniej, jak tylko mógł:
– Może i korci, ale nie zamierzam z tym nic robić. Bo po co? Dostarczymy ładunek na Marsa i tyle. Przypominam, że każdy z obecnych na statku, włączając w to panią, podpisał kontrakt, którego częścią jest niewtykanie nosa w nieswoje sprawy i naszym wspólnym zadaniem jest się z niego wywiązać. Czy to jest jasne, oficerze Silver?
– Tak jest, sir – odpowiedziała.
Po zakończeniu wspólnego posiłku, kapitan oraz drugi pilot powrócili do swoich obowiązków. Temat tajemniczego ładunku został przez nich porzucony, choć obydwoje nie byli w stanie o nim tak naprawdę zapomnieć.
Kapitan – do tej pory nieugięty, w miarę upływu czasu odczuwał dręczącą jego umysł ciekawość i rosnącą chęć sprawdzenia, co faktycznie transportowali. Aby przestać o tym myśleć zawiesił wzrok na monitorze ukazującym lokalizację statku. Ziemia, czyli miejsce startu oznaczona została punktem A, „Small Billy” punktem B, natomiast Mars, do którego zmierzali, znajdował się poza zasięgiem trajektorii lotu i nie miał żadnego oznaczenia. Docelowy punkt C według obliczeń systemu uwzględniających czas podróży i prędkość statku na dany moment znajdował się kilkadziesiąt tysięcy kilometrów dalej, co zatem oznaczało, że zboczyli z kursu. Kapitan wpadł w trans, niczym ogarnięty nerwicą natręctw błyskawicznie powrócił do manualnego regulowania na konsolecie toru lotu. Poruszali się z prędkością niespełna sześćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, a zatem każde nierozważne uruchomienie silników kierunkowych wytryskujących plazmę w próżnię spowodowałoby jeszcze większe odchylenie. Z olbrzymim skupieniem dążył do ustalenia perfekcyjnego kierunku lotu.
W jednej chwili wszystkie monitory, wskaźniki i diody zgasły, w konsekwencji czego wnętrze statku zatonęło w ciemności, którą minimalnie rozjaśniały widziane przez wizjery gwiazdy.
– Co jest do cholery? – zdziwił się kapitan. W tej samej sekundzie usłyszał:
– Dlaczego nic nie działa? – zapytała zdenerwowana tym faktem Susan. – Ciemno jak w grobie! – dodała.
Na kapitana padł „blady strach”, ponieważ zdarzenie miało miejsce dosłownie w momencie, kiedy nadgorliwie majstrował przy dyszach silników kierunkowych. Pomyślał zatem, że jedna z nich uległa awarii, być może nawet odczepiła się i tym samym uszkodziła poszycie statku, czego efektem jest utrata zasilania. Nie miał jednak pewności co do przyczyny. Susan natomiast energicznie wciskała przyciski „na chybił trafił”, zupełnie jakby liczyła, że to pomoże. Działała bez zastanowienia, pod wpływem strachu.
– To niemożliwe! Przecież jesteśmy po przeglądzie! – stwierdziła, po czym jeszcze mocniej uderzała palcami we wszystko, co popadnie.
– To na nic. W ten sposób nie naprawisz problemu. Marnujesz tylko swoją energię – starał się uspokoić.
Ze spowitej mrokiem części pokładu, ostrożnie badając grunt pod stopami, nadciągali i gromadzili się przy wejściu na mostek pozostali członkowie załogi. Z każdą kolejną sekundą narastała panika wśród zgromadzonych. Kapitan wstał z fotela i przemówił do ogółu:
– Tylko spokojnie. Czy ktoś jest ranny?
– Jesteśmy cali, ale dość przerażeni – odpowiedział medyk. – Co się stało?
Kapitan zastanowił się przez chwilę, by następnie rzec:
– Musiało dojść do spięcia w instalacji. Wszystko jest tutaj połączone, dlatego system na chwilę zwariował. Zresetował się i za moment uruchomi ponownie. Zachowajcie spokój.
Przewidywania kapitana jednak się nie ziściły i system nie uruchomił się ponownie. Ciemność nadal dotrzymywała obecnym towarzystwa.
– To musi być coś poważniejszego – stwierdziła oficer Silver. – Gdzie są mechanicy, kiedy najbardziej są potrzebni?
– Nie wiemy. Nie ma ich z nami – odpowiedział jeden z asystentów pokładowych.
– Być może potrzebują pomocy – zmartwił się kapitan, po czym dodał: – Wy dwaj. Weźcie latarki i rozejrzyjcie się za nimi. Reszta niech pozostanie na swoich stanowiskach.
– Tak jest – potwierdzili niechętnie asystenci.
Kapitan poczuł, że powinien wziąć na swoje barki odpowiedzialność za całe zdarzenie. Wiedział też, że nie ma czasu do stracenia.
– Gdzie to jest? – po tych słowach, po omacku, mając jedynie blask gwiazd za przewodnika, z niemałym trudem odszukał swój komputer przenośny. Uruchomił go. Odnalazł również baterię indukcyjną mogącą przez niedługi czas zasilać rozmaite urządzenia. Wiedział, że się przyda. Wziął ją więc na zapas. Następnie sięgnął po elementy skafandra kosmicznego.
– Sytuacja jest fatalna, ale nie tragiczna. Muszę wyjść na chwilę na zewnątrz – wyznał.
– Co? Jak to na zewnątrz? – Susan dopiero teraz zwróciła uwagę na przełożonego i dostrzegła, że kapitan jest już niemal w całości odziany w skafander. Dzięki zatrzaskom przymocował komputer i baterię do swojego lewego przedramienia.
– To musi być któryś z silników kierunkowych. Muszę je sprawdzić – powiedział.
– Skąd to przypuszczenie?
Kapitan wziął głęboki wdech i licząc się z konsekwencjami swych słów, przemówił głośno i wyraźnie do zgromadzonych:
– Proszę o uwagę. Chcę wam coś oznajmić – zrobił krótką pauzę, aby chwilę później wyznać ze skruchą: – To moja wina. Podczas ustalania trajektorii lotu uszkodziłem jeden z silników kierunkowych.
Od razu rozległ się na pokładzie gwar. Większość z obecnych nie uwierzyła. Wśród skrytych w mroku osób padały zarówno głośne zdania wsparcia i otuchy, jak i również wypowiedziane półgłosem obelgi.
– Przepraszam was szczerze. Proszę, wstrzymajcie się chwilowo z falą krytyki pod moim adresem – dodał. – Dałem ciała i zamierzam to naprawić. Plan jest taki: zlokalizuję ognisko problemu oraz jak najszybciej je odizoluję. Zrobić to mogę jedynie zdalnie poprzez dostęp do zewnętrznej konsolety każdego z silników. Bez tego nie włączy się zasilanie awaryjne. System statku ma swoje zabezpieczenia.
– Pomogę, kapitanie – powiedziała Susan.
– Nie. Ty musisz być na mostku w gotowości. Poradzę sobie sam. Jestem odpowiedzialny za awarię oraz każdego z was dlatego biorę to w całości na siebie.
Kapitan nałożył hełm i wyregulował wewnątrz skafandra ciśnienie, po czym ruszył na drugi koniec pokładu w kierunku sektora przystosowanego w razie konieczności do opuszczenia statku. Rzekł do mijanych po drodze członków załogi:
– Proszę, abyście po zlokalizowaniu mechaników przekazali im, że potrzebuję ich pomocy.
– Tak jest, sir – zgromadzeni odpowiedzieli z mieszanymi uczuciami. Część z nich była bliska lamentu.
Pomimo tego, że szedł zdecydowanie, nie mógł przestać myśleć o tym, jak wielkim rozczarowaniem był w oczach swoich podwładnych. Wstyd towarzyszył mu nieustannie. Strach przed zadaniem, którego się podjął, dodatkowo potęgował w nim emocje. Nie było jednak czasu na wahanie, bowiem ważyły się dalsze losy ludzkich istnień. Czuł, że ryzykowanie swojego życia dla dobra ogółu jest powinnością wobec nadgorliwości, której się dopuścił. W tym momencie zrozumiał, że idzie na spotkanie ze śmiercią.
Dzięki przenośnemu komputerowi aktywował na krótką chwilę właz prowadzący do sąsiedniej komory. Tam, po przekroczeniu progu, szczelnie zatrzasnął za sobą owo wejście oraz otworzył kolejne. Minąwszy je, również szczelnie zamknął. Ustawił się za specjalną osłoną – powłoką asekurującą ciało astronauty, zapobiegającą nagłemu jego wyssaniu na zewnątrz wskutek różnicy ciśnienia, jaka nastąpi po otworzeniu kolejnego włazu – prowadzącego już poza statek w próżnię. Wszedł po wąskiej drabince i zainstalował się wewnątrz stojącego obok ponad trzymetrowego tytanowego szkieletu zewnętrznego – mechanicznej humanoidalnej konstrukcji umożliwiającej astronautom wykonywanie wielu zaawansowanych czynności poza statkiem, również w trakcie jego lotu, począwszy od spaceru po jego poszyciu – dzięki magnetycznym odnóżom, a skończywszy na podnoszeniu olbrzymich ciężarów. Wsunął baterię indukcyjną do klatki piersiowej i uruchomił sprzęt, którym przemieszczanie i którego sterowanie, pomimo masy, nie wymagało najdrobniejszego wysiłku.
Przypiął się elastyczną liną do uprzęży wokół pasa. Umocował drugi jej koniec do jednego z wystających z podłogi uchwytów. Otworzył właz, co spowodowało gwałtowną dekompresję w pomieszczeniu. Odczekał moment i wychylił za osłonę, by następnie ostrożnie wyjść na zewnątrz.
Opuścił wnętrze i stąpając wzdłuż grzbietu statku, rozejrzał się w każdym możliwym kierunku. Zauważył, że dziób zwieńczony szpicą nie celował dokładnie w widzianego w oddali Marsa. Wiedział, że po uruchomieniu systemu nieunikniona będzie korekta trajektorii. Nie było to jednak wówczas najważniejsze.
Wspiął się po konstrukcji, aż na jego top. Stanął lekko pochylony na powierzchni statku kosmicznego dryfującego z prędkością ponad piętnastu kilometrów na sekundę, sprawiając wrażenie jakby surfował pośród gwiazd. Wymagało to nie lada odwagi oraz zdecydowania, ponieważ jeden fałszywy ruch i kapitan mógłby unieść się w próżni, co znacznie skomplikowałoby zadanie. Przez cały czas rozglądał się za mechanikami.
Po dotarciu na czoło „Small Billy’ego” umiejscowił się w zagłębieniu między silnikami a korpusem statku. Z dużą uwagą przyjrzał się dyszom silników rozmieszczonym w różnych punktach. Każda z nich, podobnie jak poszycie, nie posiadały najmniejszego śladu po uszkodzeniu. Mimo to musiał mieć pewność. Przy użyciu automatycznego śrubokrętu odkręcił śruby z osłony zabezpieczającej konsoletę, by następnie przypiąć do niej kablem swój komputer. Uruchomił program skanujący systemy zarządzające silnikami. Po kilkunastu sekundach pojawił się przekrój danej części statku, schemat elementów silników i diagnoza: brak uszkodzeń.
– OK. Czyli to na rufie – stwierdził.
Odpiął komputer i ponownie przymocował go do lewego przedramienia oraz udał się na tyły statku. Cudowny widok ognistego Słońca oraz lśniący zarys Kuli Ziemskiej i towarzyszącego jej Księżyca, zauroczył kapitana. Szedł w ich kierunku niczym ćma wabiona blaskiem lampy. Nie tracił jednak czujności, wiedział, że musi odnaleźć przyczynę awarii. Z dużą uwagą, asekurując się magnetycznymi dłońmi, dotarł na tył. Tam także dysze, które obserwował, nie wyglądały na uszkodzone.
– Kurwa! – powiedział głośno.
Podłączenie komputera do konsolety tylko potwierdziło jego przeczucia. Chwilę po tym jak zrewidował stan techniczny i doszedł do wniosku, że to jednak nie z jego winy doszło to awarii, poczuł ulgę i jednocześnie przypływ bezradności, ponieważ nadal musiał znaleźć przyczynę i rozwiązać problem. Zastygł między silnikami w nadziei, że olśni go i znajdzie rozwiązanie. Powoli tracił wiarę, że podoła przerastającej go sytuacji. Presja była olbrzymia. Spojrzał się przed siebie. Od próżni dzielił go jeden krok. Pomyślał, że wystarczyłoby tylko odłączyć linę oraz mechaniczny szkielet i dzięki temu zostawiłby to wszystko w cholerę.
Tymczasem na prawej burcie niedaleko rufy, w odległości niespełna dziesięciu metrów od kapitana, pojawił się ruch; luk towarowy otworzył się wolno i szeroko, wysuwając przy tym szyny przystosowane do załadunku i rozładunku. Kapitan wzdrygnął się na myśl, że statek się rozpada. Jednocześnie zrozumiał, że tam musi znajdować się rozwiązanie problemu. Dzięki magnetycznym odnóżom przemieścił się w kierunku zaobserwowanego zjawiska.
We wnętrzu luku, pod osłoną półmroku, dojrzał dwie osoby odziane w skafandry i tytanowe mechaniczne szkielety, usiłujące odbezpieczyć i wypchnąć w próżnię gigantyczny kontener z tajemniczym ładunkiem.
– Co tu się dzieje? – zadał sobie cicho pytanie.
W miejscu skomplikowanych instalacji łączących systemy chłodzenia z obwodami zasilającymi dostrzegł emitujący drażniące przerywane czerwone światło nadajnik – jak szybko zrozumiał, było to źródło zakłóceń i problemu na statku. Wiedział, że musi działać błyskawicznie. Pod wpływem adrenaliny, bez określonego planu działania, chwycił się poszycia statku, energicznym ruchem wskoczył do wnętrza luku i ku zaskoczeniu obecnych rzekł:
– No dobra. Koniec zabawy.
Sabotażyści zaskoczeni faktem, że zostali nakryci na swych niecnych zamiarach, porozumieli się między sobą szybkim skinieniem głowami. Jeden z nich ruszył śmiało w stronę kapitana, zaś drugi ze zdwojoną siłą starał się odczepić kontener.
– Dlaczego chcecie ukraść ładunek? – dodał.
– Ukraść? A kto mówi o kradzieży? – odpowiedział sabotażysta.
– Stone? – kapitan rozpoznał po głosie jednego z mechaników.
– Proszę wybaczyć, ale niepotrzebnie się pan wtrącił – dodał, wyprowadzając cios pięścią z tytanu w stronę „nieproszonego gościa”.
Kapitan dzięki zwinnemu ruchowi uniknął uderzenia. Napastnik jednak nie odpuszczał; długie na dwa metry ręce mechanicznego szkieletu chwyciły za ramę osłaniającą korpus kapitana i szarpnęły nim energicznie, po czym cisnęły o ścianę. W chwili upadku kapitan asekurował się magnetycznymi odnóżami. Mechanik poszedł za ciosem i złapał za nogę swego rywala, tak aby ostatecznie pozbyć się z luku. Kapitan zachował przytomność umysłu i zacisnął tytanową sześciopalczastą dłoń na przedramieniu mechanika, tym samym ciągnąc go za sobą w kierunku próżni.
Obydwaj wylecieli z luku, asekurowani linami. Aby nie oddalić się zbytnio od statku, każdy z walczących o życie chwytał, co popadło. Po krótkiej chwili, otoczeni niemal zewsząd próżnią, sterczeli na poszyciu prawej burty statku w pozycji na czworaka. Mechanik nie dawał za wygraną. Dążył do unicestwienia kapitana, jedynego świadka mogącego zniweczyć plan oraz zaszkodzić mu i jego towarzyszowi. Wstał prężnie na proste nogi, co dawało mu przewagę. Postanowił ją wykorzystać. Najwyraźniej miał większe doświadczenie i umiejętności w poruszaniu się mechanicznym szkieletem zewnętrznym. Podszedł więc do trzymającego się kurczowo kapitana z zamiarem strącenia go w niebyt.
– Nie mam innego wyboru. Zadanie musi być wykonane! – powiedział.
Masywna stopa z dużą siłą kopnęła kapitana. Ten jednak dzielnie się trzymał. Bronił się jak mógł i odpychał ręką napastnika. Kolejne trafienie jednak sprawiło, że przeturlał się ku krawędzi.
– I tak cię nigdy nie lubiłem – dodał po chwili oprawca, idąc za swoją ofiarą.
Mechanik powoli przymierzył się do zadania solidnego kopniaka. Kapitan, widząc to, nie czekał na finał, tylko złapał linę asekurującą rywala i szarpnął tak mocno, że ten stracił równowagę. W momencie upadku napastnik chwycił za mechaniczny szkielet swej ofiary i trzymał się go. Nie odpuszczał. Kiedy poczuł się znowu pewnie, przycisnął głowę kapitana do statku, zupełnie jakby chciał ją zmiażdżyć. Ten jednak dzielnie stawiał opór. Odepchnął się mechanicznymi rękoma od poszycia.
– Wiesz co? Też za tobą nigdy nie przepadałem – mówiąc to, kapitan uwolnił ze szkieletu prawą rękę odzianą skafandrem i zwinnym ruchem uruchomił na swym komputerze skan urządzeń znajdujących się w bezpośredniej odległości. Kiedy skaner wykrył drugi szkielet, kapitan niezwłocznie zaznaczył na wyświetlaczu opcję „Odłącz”.
Zatrzaski znajdujące się na grzbiecie skafandra napastnika strzeliły i w sekundę po zdarzeniu cała konstrukcja pozostała daleko za dryfującym statkiem. Mechanik momentalnie stracił pewność siebie i chwycił ramę kapitana tak, by nie odlecieć w próżnię jak sprzęt, który jeszcze przed chwilą obsługiwał.
Kapitan wciąż asekurował się trzymaną ponad głową lewą dłonią, prawą zaś aktywował na komputerze silnik kierunkowy, obok którego się znajdowali.
– Spadaj stąd! – powiedział i nacisnął „Odrzut”.
Plazma pod olbrzymim ciśnieniem uderzyła w mechanika, wypychając go w próżnię. Wskutek zdarzenia puściły uchwyty mocujące elastyczną linę. Nieszczęśnik pozostał bezwładnie sam w kosmosie skazany na zagładę. Statek pod wpływem olbrzymiej szybkości, dosłownie znikł z jego pola widzenia.
Kapitan wiedział, że gdyby tego nie zrobił to sam, straciłby życie. Nie miał więc wyboru. Odetchnął z ulgą. Wrócił do luku, w którym drugi mechanik nieudolnie starał się odbezpieczyć kontener. Zaskoczony finałem potyczki w odruchu obronnym wcisnął przycisk wysuwający platformę na zewnątrz. Kapitan o mały włos zostałby pchnięty przez kontener i wyleciałby za burtę. Zwinnym ruchem uniknął potrącenia. Ładunek wciąż był przymocowany, a zatem tylko zmienił nieznacznie swoje położenie.
– Dość! To jest mój statek! – krzyknął kapitan, będąc już u kresu sił.
– Gdzie jest Smith? – zapytał wystraszony mechanik.
– Zwolniłem go. Ciebie czeka to samo – zakomunikował.
Drugi mechanik nie był na tyle odważny, aby rzucić się do walki. Niemal przez cały czas stał w miejscu, jakby sparaliżowany. Został więc szybko przyparty do muru przez kapitana i pozbawiony połączenia z mechanicznym szkieletem.
– Czemu to robicie? Z kim się dogadaliście? Co jest w kontenerze? – pytał agresywnie kapitan, potrząsając przy tym sabotażystą.
Nie uzyskał odpowiedzi. Aby wyciągnąć te informacje od mechanika, zaczął powoli zaciskać tytanową dłoń na jego hełmie, do tego stopnia, że szybka osłaniająca popękała.
– Proszę, nie – mechanik bronił się nieudolnie.
– Wyłącz to – rzekł donośnie kapitan, wskazując nadajnik emitujący zakłócenia.
Mechanik pełen obawy, że jego twarz zostanie wyssana z hełmu, wskutek postępującego uszkodzenia, wykonał bez namysłu rozkaz kapitana.
Po kilku sekundach statek odzyskał zasilanie. Dzięki rozświetlanym na nowo lampom wszędzie wokół zrobiło się widno. Powróciła też łączność radiowa.
– Oficerze Silver, słyszysz mnie? – powiedział kapitan.
– Tak, słyszę głośno i wyraźnie. Udało się!
– Popraw niezwłocznie trajektorię lotu. Tylko nie przesadź z korektą.
– Tak jest!
Kapitan uruchomił platformę, która przyciągnęła z powrotem ładunek do wnętrza. Po dokładnym zabezpieczeniu, zamknął szczelnie luk ładunkowy. Następnie otworzył właz grodziowy i trzymając swojego śmiertelnie wystraszonego jeńca, wszedł do sąsiedniej komory. Chwilę później reszta załogi przybyła z pomocą.
– Mechanicy sabotowali nasz lot. Smith rzucił się na mnie i wypadł w próżnię. Tego udało mi się unieszkodliwić i schwytać – wyjaśnił pobieżnie kapitan, bez słowa o ładunku. – Zamknijcie go w kajucie. Chcę z nim pogadać, jak dojdzie do siebie.
Pojawiła się również oficer Silver. Przepełniona szczęściem, że sytuacja nareszcie została opanowana i dumą z bohaterstwa kapitana, rzuciła się w jego ramiona.
– Dziękuję – rzekła.
Mechanik na dalszą część podróży został uwięziony w kajucie. Odmówił wszelkich zeznań. Gdy zbliżała się godzina kolacji, jeden z asystentów pokładowych przyniósł mu posiłek.
– Masz szczęście. Dziś szef kuchni poleca pieczonego królika z dodatkami po francusku – powiedział do siedzącego na łóżku aresztanta.
Położył na stoliku tacę ze sprasowaną sześcienną kostkę przypominającą szare mydło.
– A zatem, bon appétit ! – mówiąc to, wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi.
Tymczasem kapitan i pierwszy oficer siedzieli w swych fotelach i naprawiali wyrządzone szkody.
– Lot skorygowany. System działa prawidłowo. Pora coś zjeść – oznajmiła Susan.
– Nie mam w tej chwili apetytu – odpowiedział zamyślony kapitan.
– Rozumiem, zbyt wiele emocji miało miejsce – odpowiedziała.
– Widzisz oficerze Silver, podczas obiadu poruszyłaś pewien temat, który w świetle ostatnich wydarzeń zaintrygował mnie bardzo.
– Ładunek – zgadła od razu.
– Tak. Całe to zamieszanie z wyłączeniem systemu statku miało na celu odwrócić uwagę od akcji, której dopuścili się mechanicy, czyli zamiaru przechwycenia naszego ładunku. Oni działali według określonego planu. Sądziłem, że chcą ukraść ładunek. Nie, oni otworzyli luk i chcieli się go pozbyć. Wydedukowałem to ze zdawkowych informacji od Smitha, zanim wypadł ze statku. Intryguje mnie to do tego stopnia, że zmieniłem zdanie. Chcę wiedzieć co jest w tym kontenerze.
– Myśli pan, że to coś niebezpiecznego?
– Nie wiem. Wątpię. Gdyby niebezpieczeństwo było realne, to nie ochroniłby nas przed nim byle kontener. To musi być zatem coś zupełnie innego.
Rozmowę przerwał krzyk asystenta pokładowego słyszany z końca pokładu:
– Kapitanie! Kapitanie! Mechanik nie żyje!
– Co takiego? – kapitan mówiąc to, podniósł się z siedzenia.
Asystent przybiegł na mostek zdyszany, złapał oddech i ze śmiertelną powagą oznajmił:
– Poszedłem do jego kajuty, aby odebrać pozostawioną tam tacę i znalazłem go martwego. Nie widziałem plam krwi czy śladów walki. Obok leżały nadgryziony prowiant. Mechanik został otruty.
Wszyscy nagle spojrzeli na resztki, które asystent trzymał w dłoni zabezpieczone jako dowód i wzdrygnęli się na samą myśl o jedzeniu.
– Wśród nas jest morderca, który podejmie się kontynuacji planu – stwierdziła przerażona Susan. – Co do cholery jest tym ładunkiem?
– Nie wiem, ale zaraz to sprawdzimy – odpowiedział zdecydowanie kapitan.