Dowiedziałem się od znajomego, że niedawno powstałe w moim mieście Towarzystwo Miłośników tego, co ja też bardzo lubię, zamierza wydawać kwartalnik. Siedzący w temacie, że tak powiem. – A niech wydają – pomyślałem. – Będzie więcej do wyboru i do poczytania, bo z „Fantastyką” różnie bywa…
Niedługo później doszły mnie słuchy, jakoby Towarzystwo nosiło się z odważnym zamiarem dochowania wierności swemu statutowi, czyli że planuje regularne poświęcanie kilku kolumn w kwartalniku debiutom i promocjom. – Ha, ha! – roześmiałem się gromko. – Każdy tak się chwali, bo tak wypada, a jak to jest, to wiemy, wiemy!
Wkrótce doznałem poważnego wstrząsu. Oni, to znaczy członkowie owego Towarzystwa, zbierają po tak zwanych ludziach opowiadania, powieści, a nawet, o zgrozo i miaro przerostu ambicji, wiersze! – Czyżby… – zadałem sobie pytanie – …czyżby ta wyższa i ponoć doskonalsza forma organizacyjna ruchu oddolnego nie odcinała się od swych korzeni?
Odwiedził mnie kolega. Pogadaliśmy o tym i tamtym, o niczym także, i już mój gość opuszczał progi mego domostwa, gdy nagle stanął jak wryty, po czym wykonał popisowy zwrot w tył.
– O, widzisz, cały czas pamiętałem, że o czymś zapomniałem, ale już wiem! – ucieszył się, wpychając mnie i się również z powrotem do przedpokoju. – Słuchaj, bo to coś dla ciebie. Czytasz tej całej fantastyki na pęczki i na kopy, i się chyba na tym cokolwiek wyznajesz, bo gadać na ten temat potrafisz do znu – tego – upojenia. To Towarzystwo, o którym nawijałeś, zbiera teksty. Siadaj i napisz coś. Chyba, że już nie pamiętasz, jak się to robi.
– Przepraszam, ale czy ktoś mi tu czegoś nie amputuje? – spytałem uprzejmie.
– Absolutnie bynajmniej! – żywo zaprzeczył kolega. – Moją specjalnością jest rzucanie kolumnami. To jak, spróbujesz?
– A tobie co? Nawróciłeś się, należysz, agitujesz, kolekcjonujesz?
– Cztery razy nie. Jak wiesz, chodzę po ziemi i Ziemi, a Wenusy i Delabarany zostawiam innym. Słyszałem, czytałem, mówię.
– Aldebarany – poprawiłem odruchowo.
– Niech ci będzie – przystał kolega. – Ale Delabaran brzmi równie ładnie, a może nawet ładniej, bo aluzyjnie. No to cześć! – klepnął mnie w ramię i ponownie przekroczył próg, tym razem już na dobre.
– Cześć! – odpowiedziałem. Zamknąłem drzwi i zadumałem się. Hm, hm, a może by tak, może by jednak? Hm, hm… Ale o czym??
Przejrzałem tytuły na półkach o łącznej długości dwóch tysięcy czterystu dziewięćdziesięciu ośmiu centymetrów. W tej książce chronomocja, w tej inteligentne meduzy, w tej skromniej, bo tylko delfiny, tu znowu chronotrakcja, tu chrominancja – zaraz, jaka chrominancja? Kto, do cholery, wsadził rzecz o telewizorach między podróże w czasie i przestrzeni? Marsz na swoje podwórko! Co tam dalej? Conan z Cymbalii, to jest z Cymerii, tu inny rozrabiaka, lecz z przyszłości dla odmiany. Social fiction, political fiction, total fiction, gwiezdne wojny, kosmiczny bałagan, czy ja go kiedyś zdołam usystematyzować, aha, smoki, Morloki, znowu smoki, latające jak talerze z kosmosu, no i rzeczone elementy zastawy stołowej, czyli UFO… Dość, bo głowa zaboli!
Drugi kolega, podobnie jak ten pierwszy pobłażliwy dla moich czytelniczych pasji, ale pracujący przy komputerach, a nie telewizorach, zagadnięty po długich wstępach o pewne kwestie, zaproponował:
– Za twoje wykłady o fantastyce odwdzięczę się wykładem komputerologicznym. Słuchaj pilnie, a potem wykorzystasz to, co zrozumiesz, o ile cokolwiek pojmiesz. Komputerystyka, czyli komputeroznawstwo futurystycznie potraktowane, może być wdzięcznym tematem. Walić?
– Głową w ścianę – odparłem z godnością. – Bo i co ty mi tu proponujesz, fanatyku kalkulatorowy? Przecie za sto lat, a cóż mówić o jeszcze dalszej przyszłości, komputery osiemdziesiątej ósmej generacji tyle będą miały wspólnego z dzisiejszymi, na których to znasz się ponoć jako tako, ile wspólnego my mamy z amebą. Alternatywą pseudonaukowego bredzenia o budowie i funkcjonowaniu jawi mi się jeno opis buntu komputerów względnie opis kiepskiego bytowania ludzkości, przez elektronicznego tyrana podstępnie zniewolonej – a tychże opisów spłodzono multum, może multuma półtora nawet. Miałżebym jeszcze i ja dodawać coś nowego do zbioru rzeczonych dzieł, dodawać na zgubę nieszczęsnych czytelników? Wszak ilość, jakem ci tłumaczył był nie raz i nie dwa w sposób zrozumiały nawet dla informatyków, w jakość w tym przypadku jakoś nie chce się przemienić…
– No to wybierz inny temat – wielkodusznie zgodził się mój rozmówca. – I nie żałuj ostatnich kropli, które smętnie chlupoczą na dnie tej kształtnej butelczyny, bo będziesz posądzony o skąpstwo w tym kraju niespotykane i niedopuszczalne. Konsultacje kosztują… – przymrużył oko i poszedł wstawić wodę na drugą kawkę.
Po niedługim namyśle zagadnąłem kolegę o sztuczną inteligencję.
– Zawsze i wysoko przegra z naturalną durnotą – odparł bez wahania. – Dlatego nie próbuj opisywać świata rządzonego przez Ej Aj. Nie utrzyma się przy władzy, bo nie zdoła wymyślić takiej ochrony samej siebie, której nie sforsuje przypadkiem pierwszy lepszy kretyn. Chyba że rządziłaby z ukrycia. Było coś takiego?
– Nie przypominam sobie. Dlaczego tak uważasz?
– Bo będzie się koncentrowała na sposobach zabezpieczenia przed mądrym przeciwnikiem. Rezerwowe zasilania, dublowane podzespoły, hasła, szyfry, identyfikacje i homologacje, różne sztuczki w rodzaju nieprzerwanej lokalizacji osób kręcących się po jej włościach, co jeszcze wymyślisz to sobie dopisz, ale za cholerę nie wpadnie na to, że może ją załatwić wnerwiony na teściową hydraulik.
– Czekaj, czekaj. Nie nadążam za galopem twoich myśli. Dlaczego hydraulik? Dlaczego na teściową?
– Bo teściowe, jak się kiedyś w końcu przekonasz na własnej skórze, potrafią wnerwić każdego. Dlatego, że to inteligentne bałwaństwo będzie rozumowało jak my. Zabezpieczy się przed wniesieniem bomby, bazooki i damskiego pistoleciku kaliber zero zero osiem, ale nie pomyśli o kombinerkach elektryków i holajzach hydraulików. Póki woda w rurach nie będzie czystą wodą, a rur nie zacznie się robić z czegoś absolutnie obojętnego chemicznie, będą przecieki i będą potrzebni hydraulicy. Włóż kombinerki między zaciski na głównej linii, zalej rozdzielnie, bo ci się narzędzie omsknęło, i koniec balu.
– Nie rozumiem sensu założenia, że będzie rozumowało jak my.
– Wysiłki zmierzają do wymodelowania, praktycznie do skopiowania naszego mózgu i jego funkcjonowania, więc gdy się komuś przez pomyłkę uda ta sztuka, powstanie intelekt sztuczny i cholernie wydajny obliczeniowo, ale kalkujący nas i nasze wady. Poniał?
– Teraz tak. I… – wiesz co? – odpuszczę sobie. Nie podoba mi się wizja supermózgu obarczonego naszymi wadami. Nie podoba mi się również wizja czystego logika bez krzty uczuć, że tak powiem.
– A jest coś, co ci się podoba?
– Tapetę masz ładną. Ale nie to ohydstwo na ścianie, tylko tę na ekranie…
Na drugiego konsultanta wybrałem bystrego młodzieńca, rozmiłowanego w opowieściach z rodzaju fantasy. Przez ćwierć dnia i połowę nocy przekonywał mnie, iż nie ma i być nie może porządnej książki bez czarów, czarodziejek, smoków, błędnych rycerzy, zaczarowanych mieczy i paru jeszcze zaklętych bądź przeklętych rekwizytów – niestety, jego trud i zapał poszły na marne, niczego bowiem nowego w tej branży wykoncypować nie zdołałem. Być może dlatego, że nie lubię wiedźm i złych czarownic, a te rzadko spotykane dobre czarodziejki z reguły bywają słabsze w zawodzie i przegrywają. Klęskę opiewać? A w życiu… Schematu burzyć i odwracać też nie warto, bo jakaż to atrakcja, gdy wśród ludzi dobrych i szczęśliwych spaceruje wielce im przychylny specjalista od białej, nieszkodliwej i słabo widowiskowej magii…
Zaprosiłem się do socjologa. Nie pożałował swego czasu ani swej interdyscyplinarnej w mnogich przypadkach wiedzy. Sięgnął nawet po mądre książki, zza których błysnęła złotem nalepka na flaszy z wielogwiazdkowym trunkiem. Ściągnął więc z półki także ten szlachetny napitek. Zaparzył kawę, w trakcie dyskusji zapisał maczkiem jedenaście kartek formatu A4 – wszystko to poszło w zasadzie na rozkurz, ostateczna bowiem konkluzja brzmiała jak wyrok: niczego nowego w tej materii od ręki wymyślić się nie da.
– Skąd my to znamy? – spytałem – się także – retorycznie i na głos.
– Z tak zwanego życia – oświecił mnie gospodarz. – Ale nie łam się. Pierwsze śliwki za płoty, jak mawiali nasi antenaci. Że komputery, fantasy i socjologia odpadły, to jeszcze nic takiego. Zostały horror, space opera i parę innych subtematów do wyboru. Nie brakuje ci kalorii? – spytał. – Intensywne myślenie jest bardzo energochłonne.
– Za płoty to koty – sprostowałem i napełniłem lampki wysokokalorycznym czterogwiazdkowcem. – Natomiast śliwki to robaczywki.
– Dokonałem wielokrotnej syntezy i radykalnego skrótu – wyjaśnił interlokutor. – Koty też miewają robaki, z powodzeniem mogą siedzieć za płotami i bawić się pierwszymi rzuconymi im śliwkami. Miałem rację w kwestii niedostatku kalorii, bo sam na to nie wpadłeś.
– Nie wpadłem, bo dla człowieka z technicznym wykształceniem jest to nadmiernie skomplikowane.
– A twoje oczekiwania i wymagania były proste? – skontrował bez drgnienia powieki. – Znaleźć temat i sposób jego ujęcia, że tak powiem, dziewiczy. Przeprowadziłeś mnie krętymi ścieżkami przez dżungle cudzych pomysłów, abym zyskał orientację w skali i złożoności problemu, a teraz, niewdzięczniku, masz pretensje o poplątanie kota ze śliwkami. W interesującej cię kwestii panuje większe pomieszanie.
– Panuje – zgodziłem się z westchnieniem. – A dzięki tobie już wiem, dlaczego – przypochlebiłem się. Na wszelki wypadek, z myślą o przyszłości. – Panuje, albowiem dokonuje się, z braku alternatywnej wiedzy i takichże doświadczeń, świadomych bądź nieświadomych projekcji jedynych znanych nam schematów, względnie konstruuje się twory w założeniu odrębne, lecz nadal tą jedynością wzorców skażone od chwili powstawania. Efektem są nieustanne powielenia, gdy od szablonów nie odstępujemy, wślizgi w niekonsekwencje i sprzeczności, gdy klisze próbujemy wymieszać w różnych proporcjach, oraz konstrukcje sztuczne, mało przekonujące, trącące jałowością i nudą, gdy rzeczone schematy odrzucamy całkowicie i próbujemy zastąpić je czymkolwiek, co nie jawi się ani zastosowaniem, ani odwróceniem pierwowzoru. Miary nieszczęść dopełnia fakt, iż tak zwany odbiorca, do którego rąk trafiają efekty twórczych wysiłków, jest najczęściej istotą leniwą, spodziewającą się po lekturze rozrywki jedynie i relaksu, a więc nie lubiącą, gdy się go przymusza do myślenia. A jeśli trafia się wyjątek, bywa jeszcze gorzej, namarudzić bowiem i nawydziwiać, po autorze i jego koncepcjach przejechać się zdrowo i gotów, i potrafi, jeśli naprawdę zechce. Jedna wielka bieda. Z etalonami źle, bez nich też niedobrze…
– Z grubsza rzecz biorąc i przy założeniu, że mniejsza o większość szczegółów, to tak to mniej więcej wygląda – zgodził się z moim podsumowaniem właściciel niemal już pustej butelki z piękną etykietą. Po czym, westchnąwszy, oderwał spojrzenie od złotych gwiazdek i zadysponował: – Uczyń waść swoją powinność, kolejka na cię ponownie wypadła.
Inna kolejka wypadła na dobrze mi znanego pasjonata i znawcę problematyki latających przedmiotów, nie dających się zidentyfikować nie tylko na pierwszy, ale nawet na jedenasty rzut oka. Przychylnie do mnie i moich zamiarów nastawiony nawet ucieszył się, że tego tematu nie omijam, ale zaproszenie odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni – to ja mam pójść do niego. Poszedłem, dźwigając dwie solidne bomboniery. Zgłębiający tajemnice pojawiania się i fruwania ekstraterrestialnych podobno obiektów sam stanowił pewnego rodzaju zagadkę. Mienił się i był absolutnym abstynentem w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale nie przeszkadzało mu to w pochłanianiu niesamowitych wręcz ilości wyrobów czekoladowych z nadzieniem wzbogaconym o płyn, uzyskiwany z fermentacji skrobi. Potrafił tego zjeść, oj, potrafił… I wcale mu to nie szkodziło na żołądek ani nie przeszkadzało w mówieniu. A mówić umiał długo i zajmująco. Ze strasznym skutkiem, niestety. NOLe okazały się twardym orzechem do zgryzienia. Jeślibym miał napisać coś w miarę sensownego, takiego, żeby mnie znawcy żywcem ze skóry nie obdzierali, musiałbym najpierw zostać ufologiem, bezbłędnie rozróżniać między małymi szarymi a niedużymi zielonkawymi, trafnie określać, co jeszcze nie jest bliskim spotkaniem, a co się do takowych zdarzeń zalicza, no i same spotkania umiejętnie kwalifikować do odpowiednich typów…
Zamyślałem przeprowadzić kilka jeszcze konsultacji, lecz litościwy dla mnie i upatrzonych ofiar przypadek zdecydowanie skrócił procedurę dochodzenia do końcowych wniosków. Wybrałem się w podróż, w żaden sposób nie związaną z opisywanymi wydarzeniami, i dzięki naszym wspaniałym kolejom, hojnie szafującym czasem i zdrowiem – psychicznym zwłaszcza – usługobiorców, mogłem zapoznać się ze zdaniami moich współcierpiętników. Współpasażerów, chciałem rzec. Najpierw, co chyba zrozumiałe, znosiliśmy niedogodności w ciszy. Aż do Ełku. Wtedy nie zdzierżył ten, który w Mońkach zamówił kawę. Po wymianie coraz śmielej przez obie strony, czyli przez niego i przez pracownika WARSu, formułowanych zdań dostał koło Wydmin drugą, jeszcze ciepławą, chociaż bez cukru, bo tenże wziął i wyszedł. Drugi pan zapytał, czy cytryna do herbaty też wyszła. No, tak, ale mamy świetne piwo, proszę panów. Życzą sobie panowie? Panowie zgodnym chórem zażyczyli sobie, aby winni wyjścia cukru i cytryn utopili się w swoim świetnym piwie, po czym kazali sobie przynieść trzy kawy. Jeszcze przed Giżyckiem, żeby były mocno ciepłe. A dalej poszło samo, utartym szlakiem. Przeanalizowanie różnic między niegdysiejszą a obecną kondycją krajowego kolejnictwa wypełniło nam czas do samego Olsztyna. Pięć minut za Iławą lista przedsięwzięć organizacyjnych i technicznych, mających przywrócić dawny blask kolejom, była gotowa do podpisania. Kwadrans przed Jabłonowem ulecieliśmy, duchem oczywiście, w krainę marzeń i wyobrażeń, czym i jak będzie się podróżowało w przyszłości – i wtedy wydało się, że obaj panowie też są zawziętymi czytelnikami eS eF. Takiej okazji nie mogłem zmarnować. Z początku ostrożnie, niemal dyskretnie starałem się nakierowywać rozmowę na interesujące mnie tematy – opinie znających się na rzeczy czytelników miałem za równie ważne, jak werdykty krytyków i zdania fachowców. Obaj panowie nie mieli nic przeciw temu sondowaniu ich poglądów, prezentowali je ze swadą i znajomością rzeczy, chociaż w niektórych kwestiach mieli wyraźnie więcej do powiedzenia. Jeden był historykiem, drugi zaś – fizykiem, więc zgodnie druzgotali prawie wszystkie po kolei koncepcje gwiezdnowojenne, imperialne i kolonizatorskie, jakie znajdowali w książkach. Starałem się wydobywać z ich wywodów jak najwięcej, czyniąc to starymi i niezłymi metodami negowania opinii, domagania się lepszych, pogłębionych i obejmujących szerszy kontekst argumentacji tudzież zwyczajnego zadawania głupich pytań. Nie mieli nic przeciw temu, co bardzo mnie cieszyło. Do chwili zatrzymania się pociągu pod semaforem wjazdowym stacji w Lesznie.
– Pan chyba zamierza zostać wyspecjalizowanym krytykiem albo twórcą – niespodziewanie a bystrze orzekł historyk.
Nie pomógł gigantyczny wysiłek woli. Oblałem się pąsem.
– Twórcą – zawyrokował fizyk.
– Nie widzę w tym niczego złego, pan nie ma się czego wstydzić – podtrzymał mnie na duchu historyk. – Tylko niech pan, na miłość boską, nie funduje entego imperium metagalaktycznego – poprosił. – Niech pan okaże się demokratą. Imperium to podboje, armie, wywiady i defensywy, spiski, skrytobójstwa, tłamszenie lokalnych kultur, nadrzędna i jedynie słuszna ideologia, dzierżymordstwo i tak dalej. Poza tym niech pan nie zapomina, że imperia nie były, nie są i nie będą wieczne. Im większa struktura, tym większa inercja, a bez ewolucji form oraz treści przestaje się nadążać za rzeczywistością.
– Ja też nie widzę niczego złego w pańskich zamiarach – przyłączył się fizyk. – Tylko niech się pan powstrzyma od prowadzenia wojen w czasie, budowania pancerników o masie spoczynkowej czterech milionów ton i kształtach wziętych ze snu pijanego impresjonisty, stwarzania pól psi, fi, chi, lambda, beta, alfa i omega. Wystarczy pogrzebać w teorii oddziaływań słabych, średnich i silnych, w hipotezie o wielowektorowości, poczytać coś o próbach wyjaśnienia zagadki rozszerzania się wszechświata, o strunach, ale nie tych skrzypcowych i gitarowych. Chwyta pan?
– Staram się.
– No to powodzenia. Na czym to myśmy stanęli?
– Najpierw na „Kursie na zderzenie” pana Bayley’a, obecnie na torze trzecim przy peronie też trzecim.
– A tak, Bayley. Mi się to tak trochę śmiesznie kojarzy z „Wędrowcem” Leibera.
– Dlaczego śmiesznie? Tu grozi katastrofa, tu do niej dochodzi…
Gdyby pociąg pospieszny – ha, ha! – pospieszny! – trzy godziny opóźnienia… – nie kończył biegu we Wrocławiu, tematów starczyłoby nam co najmniej do Wiednia. Ale wszystko kiedyś się kończy. Nawet bardzo interesująco przegadana noc.
Powróciwszy w domowe pielesze i załatwiwszy, co miałem pilnego do załatwienia, wyjąłem z szuflady kartki z zapiskami z kolejnych mikrosympozjów, sięgnąłem do pamięci, sporządziłem notatki, zrekapitulowałem wnioski, scaliłem je, po czym wszystkie długopisy i ołówki, które znalazłem w domu, zamknąłem w szufladzie, a pomalowany na zielono kluczyk od niej wyrzuciłem przez okno w najgęściejszą trawę. Niech męczą się inni!
<> <> <>
W pierwszym numerze kwartalnika, który ukazał się z nieznacznym, bo tylko czteromiesięcznym, opóźnieniem, przeczytałem opowiadanie, jakie mógłbym z powodzeniem napisać, gdyby nie pochopne wyrzucenie kluczyka. Gość zrelacjonował swoje poszukiwania tematu. Zrelacjonował tak, jak gdyby stał za moimi plecami, wszystko widział i słyszał. Bezczelność! Ale dobrze mu tak. Teraz będzie chciał, żeby mu coś jeszcze opublikowali; będzie się pocił, męczył, nie dojadał i nie dosypiał, tracił majątek na długopisy i papier w kratkę. I dobrze mu tak! Niech ma za moje.
Ale jednak jestem ciekawy, czy i co jeszcze napisze poza tym debiutanckim użalaniem się nad sobą. Jestem ciekawy, bo jednak troszkę mi żal łatwości, z jaką uniknąłem debiutu…